"Gotham" (2×01): Gra pozorów
Mateusz Piesowicz
22 września 2015, 21:28
Drugi sezon "Gotham" zaczyna się od wielkiego sprzątania i słusznie, bo pierwsza seria pozostawiła po sobie spory niesmak. Szybko się jednak przekonujemy, że porządki są tylko pozorne, a pod fasadą nowości kryją się dokładnie te same problemy co ostatnio. Uwaga na spoilery.
Drugi sezon "Gotham" zaczyna się od wielkiego sprzątania i słusznie, bo pierwsza seria pozostawiła po sobie spory niesmak. Szybko się jednak przekonujemy, że porządki są tylko pozorne, a pod fasadą nowości kryją się dokładnie te same problemy co ostatnio. Uwaga na spoilery.
Powiedzieć, że nie jestem fanem pierwszego sezonu "Gotham", to nic nie powiedzieć. Dzieło Bruno Hellera było dla mnie największym zeszłorocznym rozczarowaniem, a jego finał uważam za jedną z najlepszych komedii, jakie ostatnio widziałem w telewizji. Do drugiej odsłony serii podchodziłem więc jak pies do jeża, z nieufnością obserwując wszystko, co podsuwają mi twórcy. Odcinek "Damned If You Do…" okazał się jednak w miarę znośny, choć obaw wobec ciągu dalszego nie rozwiał ani trochę.
Zaczyna się obiecująco, bo w towarzystwie Lou Reeda obserwujemy, co zmieniło się w życiu bohaterów podczas miesiąca, jaki minął od czasu gdy widzieliśmy ich ostatnio. Gordon z pierwszego sprawiedliwego gothamskiej policji został zdegradowany do zwykłego krawężnika, Harvey upadł jeszcze niżej (a może awansował, zależy, jak na to patrzeć), bo porzucił patrolowanie ulic na rzecz bycia barmanem, Pingwin wdrapał się na sam szczyt przestępczej hierarchii, a Barbara pewnym krokiem wmaszerowała w mury Arkham. Wygląda to nieźle, a zważywszy na to, że nie ma już Fish Mooney, można patrzeć w przyszłość z optymizmem, prawda? Nie do końca.
Podobnie jak w zeszłym sezonie, twórcom "Gotham" brakuje odwagi, by pokierować swój serial na mniej oczywiste tory. Weźmy Gordona. Pomijając fakt, że Ben McKenzie jest równie sztywny jak zawsze, dobrym pomysłem było zdegradowanie bohatera w policyjnej hierarchii, a nawet pozbawienie go odznaki. Co z tego jednak, skoro na bezrobociu nie wytrwał nawet pół odcinka i pod koniec znów wrócił do funkcji detektywa. Czemu więc ten "urlop" miał służyć? Wyrzucenie Gordona z pracy i przymus działania poza prawem miał potencjał, żeby tchnąć w tę postać nieco życia, ale po raz kolejny wybrano najprostszą ścieżkę.
Szkoda, bo w tym nowym układzie sił ciekawie zaczęły się zarysowywać relacje między Gordonem a Pingwinem, w których to ten drugi staje się stroną dominującą. Dorobiwszy się wreszcie pozycji, korzysta z niej bezlitośnie i wiele wskazuje na to, że podobnie jak poprzednio, tak i tym razem, będzie najjaśniejszą postacią w "Gotham". Robin Lord Taylor nie musi się już krępować – teraz to jego bohater tu rządzi i widać to w każdej scenie z jego udziałem. To właściwie jedyna postać w serialu, na którą patrzy się dobrze niezależnie od scenariusza.
Reszta jest uzależniona od historii, jaką obdarzą ich twórcy, co nie wróży im niczego dobrego. Póki co jednak, powiedzmy, że pojawiły się zalążki czegoś dobrego. Barbara, czyli jedna z bardziej bezsensownych postaci poprzedniego sezonu, zmieniła strony i robi za czarny charakter. Muszę przyznać, że Erin Richards do twarzy ze złowrogim uśmieszkiem i z tego wątku może się coś fajnego narodzić, ale pomny doświadczeń (Fish też początkowo sprawiała dobre wrażenie), radzę wstrzymać się z entuzjazmem. Tej serii jednak bardzo przydałaby się mocna kobieca postać, bo bezpłciowej Leslie Thompkins daleko do takiej.
Pewne nadzieje można też wiązać z nowym złoczyńcą, Theo Galavanem, którego oczywiście nie mógł zagrać nikt inny niż James Frain. Sama postać na razie wielkich emocji nie wzbudza, podobnie jak jego koszmarnie stereotypowa siostra, ale wątek z tworzeniem drużyny czarnych charakterów na dłuższą metę może się udać. A nawet jeśli nie, to przynajmniej będzie jakimś wytchnieniem od szeregu marnych bohaterów, którzy wystarczająco znudzili nas już poprzednim razem. Część z nich niestety wróci i będzie to robić dalej (Nygma, Selina Kyle), ale może przynajmniej reszta będzie bardziej zróżnicowana. Choć szarżujący Cameron Monaghan jako Jerome "Wcale Nie Jestem Jokerem" Valeska wskazuje raczej, że twórcy niczego się nie nauczyli.
To podstawowy problem, jaki mam z tym odcinkiem. Jest tu wprawdzie kilka elementów wyglądających ciekawie, ale całość, podobnie jak poprzednio, jest jedną wielką kliszą. Heller garściami czerpie z uniwersum Batmana, nie dodając jednak praktycznie nic od siebie. Wszyscy tutaj są pozbawionymi życia manekinami, uszytymi z najbardziej jaskrawych cech swoich komiksowych odpowiedników. Brakuje im jakiejś iskry, czegoś, co pozwoliłoby się nimi zainteresować na tyle, by zapomnieć, że i tak ich przyszłe losy są nam doskonale znane. Najlepszym przykładem sam Bruce Wayne, którego poszukiwanie ojcowskich tajemnic jest zdecydowanie najnudniejszym przedstawieniem genezy Człowieka Nietoperza, z jaką miałem do czynienia. Potwierdzeniem niech będzie fakt, iż o drugim najważniejszym wątku odcinka wspominam dopiero teraz – tak wielkie nic się w nim nie działo.
Tym samym, to, co na początku wydawało się wielkimi porządkami, jest tak naprawdę zamieceniem starych problemów pod dywan. Wkrótce wrócimy zapewne do dobrze znanej proceduralnej sieczki, z tą różnicą, że teraz nie musimy już wyobrażać sobie, jak dobre mogłoby być "Gotham", gdyby twórcy mieli odwagę, by wyjść poza schematy. Wystarczy przypomnieć sobie "Daredevila".