Hity lata 2015: "Mr. Robot", "Narcos", "UnReal", "Kto się odważy", "Rectify", "Humans"
Redakcja
20 września 2015, 20:36
"Mr. Robot"
Michał Kolanko: Haker, który prowadzi nierówną walkę z gigantyczną wielonarodową korporacją – to zdanie opisuje esencję cyberpunku, gatunku, który swoje tryumfy święcił w latach 80. Wydaje się, że mało oryginalny pomysł na serial w 2015 roku, ale "Mr. Robot" udowadnia, że jest czymś znacznie, znacznie więcej niż tylko sumą znanych już klisz.
To z całą pewnością najlepszy serial tego lata i jeden z najlepszych seriali w tym roku. "Mr. Robot" opowiada o wielu rzeczach jednocześnie – od samotności w cyfrowym świecie po społeczne nierówności w globalnej wiosce. Serial wykracza poza ramy zwykłej opowieści o Elliocie, który w ciągu dnie jest pracownikiem firmy zajmującej się cyberbezpieczeństwem, a "po pracy" zmienia się w hakera walczącego z nierównościami i problemami tego świata.
Elliot Anderson – haker poruszający się w świecie, na który składają się choroba psychiczna, geniusz i potrzeba włamywania się do sieci komputerowych – to jedna z najbardziej wyrazistych serialowych postaci w ostatnich latach. Rami Malek jest w tej roli wyśmienity, a do tego dochodzą znakomite zdjęcia, ciekawe pomysły, realistyczne podejście do tematu, trzymający w napięciu scenariusz, wyraziste postacie i niebanalne rozwiązania. Krótko mówiąc, "Mr. Robot" to najlepszy serial tego lata.
Andrzej Mandel: "Mr. Robot" to niewątpliwy hit tego lata, choć akurat ja miałem z nim problem po pilocie (w przeciwieństwie do większości). Jednak kolejne odcinki rozwiały wątpliwości i wciągały coraz głębiej w świat Elliota (fantastyczny Rami Malek), świat, w który akurat ja wolałbym jednak głębiej nie wchodzić.
Wielu zachwyca się realistycznym pokazaniem pracy hakerów, ja zachwycam się realistycznym ukazaniem tego, co dzieje się w umyśle osoby cierpiącej na poważne zaburzenia. Boleśnie prawdziwe – zwróciliście uwagę, jak chory potrafi usprawiedliwiać swoje działania na przykładzie zamiłowania Eliotta do morfiny? Przemawia do mnie również filozofia i obraz społeczeństwa w "Mr. Robot". Ale o tym napisano już dużo.
Marta Wawrzyn: "Mr. Robot" to król lata, bez dwóch zdań. Król, którego nikt nie podejrzewał o takie możliwości przed premierą. Nawet po pierwszych odcinkach wydawało się jeszcze, że może być różnie i że największą atrakcją dla widzów ma być zgadywanka, czy to "Fight Club", czy nie "Fight Club".
Okazało się, że twist rodem z "Fight Clubu" to zaledwie wierzchołek góry lodowej, tu chodzi o coś więcej – dużo, dużo więcej. O ile wcześniej mówiłam, że "Mr. Robot" jest niezły, ale trochę nierówny, po trzech ostatnich odcinkach 1. sezonu wszystko to odszczekuję. Ten serial jest wielki – zmuszający do myślenia, świetnie rozplanowany i rzeczywiście zaskakujący. Potrafi tak po prostu zafundować widzom twist, na jaki inne seriale nigdy w życiu by się nie odważyły. Jest w stanie nas zmusić do tego, byśmy siedzieli z nosami przyklejonymi do ekranu.
A poza tym zachwyca drobiazgowością, z jaką go zaplanowano. Wszystko tu jest dokładnie na swoim miejscu: każda scena, każdy kadr, każde zdanie. "Mr. Robot" to serial przemyślany pod każdym względem, pomysłowo nakręcony i z rozmysłem budujący klimat wszechogarniającej paranoi. Psychodeliczna muzyka, kadrowanie rodem z "Idy", używanie "chłodnego" filtru, dobrze dobrana sceneria – wszystko tu czemuś służy, wszystko ma swoje miejsce. Jeśli Elliot wydaje się wyalienowany, to nie tylko dzięki świetnej grze Maleka, składa się na to wszystko, wszyściuteńko, co widzimy na ekranie i co wydobywa się z głośników.
Jestem pod ogromnym wrażeniem i myślę, że mamy serial roku 2015. Nawet jeśli na początku były jakieś niedociągnięcia, to bez znaczenia. "Mr. Robot" należą się wszelkie możliwe nagrody za całokształt – i za to, że jest mocnym, bezpardonowym komentarzem na tematy, które nas wszystkich dotyczą, czy tego chcemy, czy nie.
"Rectify"
Bartosz Wieremiej: To był niesamowicie dobry sezon. Bez żadnego zbędnego elementu, bez najmniejszego potknięcia. Serialowi Raya McKinnona na zdrowie wyszedł powrót do 6 odcinków w sezonie.
Nigdy nie przypuszczałem, że tak będzie mnie interesować remont kuchni w czyimś domu, a zwrot akcji towarzyszący malowaniu basenu spowoduje niecierpliwe oczekiwanie na kolejny odcinek; że tak często błahe sprawy czy wydarzenia mogą stanowić podstawę dla jakże potężnych scen i że wystarczy naprawdę niewiele, aby skutecznie zakomunikować na ekranie bardzo konkretne emocje.
Jednak w 3. sezonie "Rectify" zaoferowało coś jeszcze, czego do końca się nie spodziewałem. Praktycznie każdy z głównych wątków zdecydowanie ruszył do przodu. Niektóre tajemnice po prostu przestały nimi być, Daniel (Aden Young) udał się już na wygnanie, a śledztwo Daggetta (J. D. Evermore) doprowadziło ustalenia konkretnego sprawcy morderstwa, co zresztą dobrze wróży przed kolejnym sezonem – mowa przecież o samobójstwie, którego byliśmy świadkami w pilocie produkcji.
I czekam niecierpliwie na kolejną serię, bo w tej chwili "Rectify" jest zjawiskiem najzupełniej osobnym.
Marta Wawrzyn: Wszystko w tym sezonie było doskonałe. Przede wszystkim po nierównym 2. sezonie wreszcie udało się znaleźć idealną równowagę pomiędzy typowym dla serialu lekkim surrealizmem a twardą rzeczywistością, w której prowadzone jest trudne śledztwo dotyczące wydarzeń sprzed lat. Dostaliśmy sporo odpowiedzi, ale i parę pytań. Zobaczyliśmy ogrom emocjonalnego spustoszenia, jakie dokonało się w otoczeniu Daniela w ciągu tych niecałych dwóch miesięcy, jakie upłynęły od jego wyjścia z więzienia. No i mieliśmy okazję przyjrzeć się z bliska malowaniu basenu.
"Rectify" od początku ma niesamowite zdjęcia, wzmagające wrażenie, że oto jesteśmy świadkami czegoś wyjątkowego i magicznego. Ale chyba nawet promyki słońca we włosach Amanthy nie przebiją swoim pięknem tego starego basenu, który trzeba było odnowić. Ciągle widzę tę wielką, nieregularną błękitną plamę i Daniela, dla którego stała się ona symbolem nowych możliwości i areną zmagań z samym sobą.
"Narcos"
Mateusz Piesowicz: Gdyby to nie była historia polowania na baronów narkotykowych, to oglądając ją, czułbym się prawie tak, jakby ktoś opowiadał mi ją przy ognisku. Niezwykłe, jak Netflix potrafi wyczarować coś z praktycznie niczego. Bo "Narcos" to zupełnie normalny, prosty serial. Nie ma tu fabularnych zawiłości, piętrowych intryg i skomplikowanej narracji. Od początku jesteśmy prowadzeni za rękę przez narratora i bezboleśnie zmierzamy od jednego wydarzenia do drugiego. Co jednak zaskakujące – w niczym to nie przeszkadza. Wręcz przeciwnie, historia jest niesamowicie wciągająca i trudno się od niej oderwać. Po części to na pewno zasługa wykonawców, na czele ze świetnym Wagnerem Mourą, ale przede wszystkim oklaski należą się scenarzystom.
Dawno już nie widziałem niczego tak intensywnego i zwyczajnie uzależniającego. Obejrzawszy jeden odcinek, od razu chce się więcej, aż do samego końca. Nie będzie to serial roku, ba nie będzie to nawet najlepsza produkcja Netfliksa z 2015, ale jeśli tak mają wyglądać serialowe wakacje, to ja już teraz bukuję bilet do Kolumbii za rok.
Marta Wawrzyn: "Uzależniający" to niewątpliwie bardzo trafne słowo na określenie "Narcos". Planowałam na początek obejrzeć dwa albo trzy odcinki do recenzji, pochłonęłam pięć. A drugie pięć zobaczyłam parę dni później.
"Narcos" niesamowicie wciąga, choć nie opowiada przecież niczego, czego byśmy jakoś tam nie kojarzyli. Całkiem nieźle pamiętam, jak na początku lat 90. polowanie na Pabla Escobara było codziennie w wiadomościach, również w polskiej telewizji i radiu. A potem bardzo dużo mówiło się o kolumbijskiej polityce, o tym, jak ten kraj ma się odbudować po czymś takim.
To, co Escobar zrobił z Kolumbią, jest rzeczywiście bezprecedensowe. Można go spokojnie porównać do największych zbrodniarzy w dziejach. A serial Netfliksa opowiada o tym w sposób, w jaki jeszcze tej historii nie opowiadano – trochę kojarzący się z serialami dokumentalnymi, a trochę z "Chłopcami z ferajny". Głównego bohatera, co ciekawe, nie uczyniono jednowymiarowym potworem – owszem, to zbrodniarz, ale mający w sobie coś z antybohatera, taki kolumbijski Tony Soprano, przynajmniej dopóki nie przekroczy wszystkich granic.
Mateusz mówi, że gdyby nie zbrodniarz, to byłaby opowieść w stylu tych snutych przy ognisku, mnie "Narcos" kojarzy się z powieściami przygodowymi, których setki przeczytałam w dzieciństwie. To rzeczywiście ciekawe, że historia Escobara i polowania Amerykanów na niego opowiadana jest w tak klasyczny sposób, bez żadnych udziwnień, bez silenia się na oryginalność. I że to tak niesamowicie działa. Jak widać, dobra historia czasem po prostu wystarczy.
"Orange Is the New Black"
Mateusz Piesowicz: Po świetnym drugim sezonie zakończonym jednym z najlepszych finałów jakie widziałem, na powrót "OITNB" czekałem z niecierpliwością, ale i lekkim niepokojem. Bo jak długo można utrzymywać tak wysoki poziom? Obniżka formy wydawała się nieuchronną koniecznością, lecz Jenji Kohan znów udało się zaskoczyć. Trzeci sezon znacznie różni się od poprzedników. Jest o wiele lżejszy, z szalą wyraźnie przechyloną na stronę wątków komediowych, co jednak wcale nie odbija się na jakości. Wręcz przeciwnie.
Za mało tu miejsca, by wymienić wszystkie wspaniałości, jakimi uraczono nas w tym sezonie, ale najważniejsze, że "OITNB" ciągle działa równie dobrze w każdym elemencie. Czy to jeśli chodzi o majtkowy biznes Piper (ależ ta bohaterka fantastycznie ewoluowała!), czy pokręcone porno Crazy Eyes, czy bunt pracowników – wszystko tutaj jest tak znakomicie pomyślane i wykonane, że ręce same składają się do oklasków.
Przy tym wszystkim jednak największy mój zachwyt wzbudziło to, że najbardziej poruszający wątek w sezonie dotyczył postaci, której do tej pory nie znosiłem, czyli Doggett. Jak w tej skomplikowanej mozaice udało się upchnąć i z takim wyczuciem opowiedzieć przecież piekielnie ciężką historię, do dziś nie potrafię pojąć. Niby znamy większość bohaterek od podszewki, o wszystkich wyrabiamy sobie jakąś opinię, a ciągle możemy być tak zaskakiwani. Znakomita telewizja, hit nie tylko lata, ale pewnie i jeden z największych w całym roku.
Marta Wawrzyn: Ten sezon to w ogóle kilka niezłych, zaskakujących historii. Historia Pennsatucky rzeczywiście była świetnie opowiedziana, ale najbardziej chyba zapamiętam z tego sezonu retrospekcje z Leanne, po której naprawdę spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego, co zobaczyłam.
Bardzo mi się w tym sezonie podobały dialogi – jeszcze lepsze niż wcześniej! – i ostry humor. Bez pardonu żartowano ze wszystkich możliwych systemów religijnych (nawet samotny Koran, który został w bibliotece, to żart), kpiono z American dream, niedomagającego państwa, korporacji, niewolnictwa (w przypadku Litchfield – majtkowego), NSA i CIA, nawet gwałt potraktowano nie do końca na poważnie, jednocześnie pokazując, jak wyglądają psychiczne skutki takiego wydarzenia.
Uwielbiam wątek biznesu Piper i bardzo, ale to bardzo podoba mi się jej przemiana w parodię Waltera White'a. Uważam, że wiele świeżości wniosła Ruby Rose, a sceny lesbijskiego seksu chyba jeszcze nigdy w tym serialu nie były tak gorące. A przede wszystkim absolutnie kocham ostatnią scenę, w której na moment ziściły się pragnienia o odrobinie normalności.
"Kto się odważy"
Bartosz Wieremiej: Świetny miniserial Davida Simona. Dobrze przemyślany, ciekawie skonstruowany, doskonale napisany i pełen wątków, które na żadnym etapie nie okazały się zbędne czy niepotrzebne.
W każdym kolejnym akcie bez zwłoki przeskakujemy pomiędzy poszczególnymi wydarzeniami w tej historii. Opowieści, w której w pełni pozwolono, aby zdarzenia szczęśliwe mieszały się z tragicznymi; by żadne z nich z osobna nie funkcjonowało jako jedna, prosta puenta. Wybory są wygrywane i przegrywane, pada dużo obietnic bez pokrycia, a całe grupy społeczne potrafią biegać w amoku. Sami bohaterowie podejmują decyzje, które później prowadzą do ich upadku lub znacząco utrudniają im życie, a tzw. heroizm, nawet jeśli istnieje, to gdzieś daleko, w tle i również nie przyczynia się do poprawy losu danej postaci.
Docenić należy obsadę – Oscar Isaac wypadł fantastycznie jako Nick Wasicsko, a i pozostali aktorzy nie zawiedli. Podkreślić wypada pieczołowitość, z jaką pokazano tamte czasy – po prostu niesamowicie obserwowało się te kilka lat w Yonkers na przełomie lat 80. i 90. XX wieku.
Podsumowując, kilka godzin z "Kto się odważy" było naprawdę ważnym telewizyjnym doświadczeniem i trudno nie polecać produkcji HBO.
Michał Kolanko: David Simon po raz kolejny pokazuje, że jest mistrzem w opowiadaniu historii o współczesnej Ameryce. Bo chociaż "Show Me a Hero" toczy się na przełomie lat 80. i 90., to stanowi świetny komentarz do obecnych społecznych i politycznych problemów USA. Bieda, rozwarstwienie społeczne, miejsce Afroamerykanów w lokalnych społecznościach – to wszystko sprawy, o których mówi się teraz.
Jednocześnie historia o budowie osiedli komunalnych w Yonkers w stanie Nowy Jork to fascynujące studium tego, jak wygląda rządzenie na szczeblu lokalnym i jaki polityka ma wpływ na ludzi, którzy w niej uczestniczą. Burmistrz Nick Wasicsko staje po stronie tych, którzy wierzą w społeczną równość i prawo każdego do budowy swojego życia, ale ponosi za to polityczną i osobistą cenę. Jego tragiczna historia uzupełnia dickensowski (to określenie często stosowane wobec seriali Simona) portret społeczności Yonkers, która musi zmierzyć się ze społeczną zmiana wywołaną nowymi osiedlami.
To nie jest serial dla każdego. Simon powtarza, że nie tworzy seriali, które są lekkie, łatwe i przyjemne i które mają niski "próg wejścia". Ale właśnie dlatego warto je oglądać.
Mateusz Piesowicz: David Simon wielkim twórcą jest i basta. Tym razem uraczył nas miniserialem perfekcyjnie łączącym scenariuszową maestrię z narracyjną zręcznością. Choć w historii Nicka Wasicsko i amerykańskich małomiasteczkowych politycznych przepychanek z przełomu lat 80. i 90. na pierwszy rzut oka nie ma niczego, co mogłoby zainteresować przeciętnego odbiorcę, to tylko pozory. W gruncie rzeczy mamy bowiem do czynienia z bardzo uniwersalną opowieścią, która sprawdziłaby się również w jakichkolwiek innych okolicznościach. "Kto się odważy" z ogromnym wyczuciem podchodzi do delikatnych kwestii społecznych, przedstawiając walkę zdrowego rozsądku z bezsensowną zaciętością. Trudno powiedzieć, co robi tu większe wrażenie – czy pełne chaosu, zatłoczone sceny kłótni, czy może wyciszone, prywatne rozmowy, gdzie łatwiej o spokój i rzeczowe argumenty.
Znakomity jest oczywiście Oscar Isaac, ale również na drugim planie jest bardzo ciekawie. Warto uważniej przyjrzeć się historiom poszczególnych mieszkańców Yonkers, bo właściwie każda mogłaby być tematem na osobny serial. Gdy zaczną się stopniowo zazębiać, w pełni docenimy skomplikowaną Simonową mozaikę, gdzie spod sieci ludzkich dramatów nieśmiało wyglądają promyki porozumienia ponad podziałami. Dodając do tego miód na moje uszy, czyli muzykę Bruce'a Springsteena, otrzymujemy skromny serial, który jednak bije na głowę wszystkie wielkie produkcje HBO z tego roku.
Marta Wawrzyn: Patrząc na "Kto się odważy", trudno nie zadać sobie pytania, czemu HBO postanowiło tę mocną, przejmującą, autentyczną historię potraktować trochę po macoszemu i puścić w trzy sierpniowe wieczory, a jednocześnie tak bardzo skupić się na promowaniu 2. sezonu "Detektywa", który nie nadawał się do niczego.
Zgadzam się z każdym słowem kolegów powyżej. David Simon rzeczywiście jest mistrzem w opowiadaniu dojrzałych historii dla widzów, których nie kręcą kiepskie podróbki kryminałów noir, Oscar Isaac za rok zgarnie zasłużoną Emmy, a "Kto się odważy" ma wszystko, czego oczekuję od współczesnej produkcji telewizyjnej.
Przy okazji Wam polecam wideo Kai Szafrańskiej, która towarzyszyła Simonowi z kamerą podczas wizyty w Polsce i nagrała sporo ciekawych wypowiedzi. Na przykład taką, w której twórca "Kto się odważy" tłumaczy, że nie interesuje go każdy widz. Interesuje go taki widz, który ma cierpliwość i nie oczekuje łatwych i prostych odpowiedzi. I właśnie na tym polega siła tego, co ten facet tworzy – to z założenia nie są seriale dla każdego.
"UnReal"
Marta Wawrzyn: Chyba największe zaskoczenie tegorocznego sezonu letniego. Przed premierą nie poświęciłam tej produkcji ani minuty, nie miałam zamiaru oglądać nawet pilota, bo to Lifetime. Jeszcze nigdy nie spodobało mi się nic, co wypuściła ta telewizja. Do czasu, jak widać.
"UnReal" to zaskakująco świeże połączenie typowego babskiego guilty pleasure z mocną, mroczną satyrą na programy reality show w stylu "The Bachelor". Naprawdę mocną – to, co się dzieje za kulisami programu z "UnReal" przekracza wszelkie granice dobrego smaku, moralności czy wręcz człowieczeństwa. Producentki szczują uczestniczki, każda tragedia, nawet śmierć, jest wykorzystywana do poprawiania oglądalności, a książę z bajki to totalny palant.
Nie było serialu, który z taką brutalnością odsłaniałby kulisy tego typu programów. Ale "UnReal" to nie tylko dobra satyra, wypełniona smakowitym czarnym humorem. To też wciągający serial, mający w sobie coś z typowej opery mydlanej. Wystarczy spojrzeć na romanse obu pań producentek. Wydaje mi się, że kluczem do sukcesu okazało się tutaj dobre wyważenie wątków prywatnych i tych związanych z kulisami programu – kiedy zaczynamy mieć dość prawdziwych intryg i trójkątów miłosnych, zrzucana jest na nas bomba związana z "Everlasting", która natychmiast zajmuje całą naszą uwagę. Kiedy zaś czujemy się już zmęczeni oglądaniem wszystkich brudów tego świata, dostajemy coś lżejszego.
Czy można tak w nieskończoność? Nie wiem. Ale 1. sezon był dokładnie taki, jaki być powinien.
"Humans"
Marta Wawrzyn: "Humans" to mroczy serial w klimatach zbliżonych do "Black Mirror" i zrobiony na tej samej zasadzie, to znaczy ukazujący nie jakąś straszną dystopię z przyszłości, a świat podobny do naszego i ludzie takich jak my. Tyle że posiadających w swoich domach coś, czego my nie mamy – "syntetycznych służących", czyli humanoidy, które wyglądają jak ludzie i zrobią wszystko, co im rozkażemy. W praktyce niewolników, ale czy mówić o niewolnictwie w przypadku nowoczesnych gadżetów, obdarzonych sztuczną inteligencją? "Humans" pokazuje, że owszem, można, zwłaszcza kiedy owa sztuczna inteligencja stanie się naprawdę zaawansowana.
Ale serial nie prawi kazań ani nie daje prostych odpowiedzi. To przede wszystkim dość skromna produkcja, dziejąca się w dużej mierze w jednym domu na przedmieściu, której siłą są niezwykłe historie zwykłych ludzi – i ich humanoidów – mówiące bardzo wiele o nas wszystkich. O naszej arogancji, braku wrażliwości i często zwykłej głupocie.
To prawda, że te dylematy etyczne już się pojawiały w popkulturze, ale blockbustery z wielkiego ekranu nie ukazują ich w taki sposób. "Humans" toczy się spokojnie, niczym kameralny dramat, skupiając się na emocjach, drobiazgach, słowach. Z każdym odcinkiem fabuła coraz bardziej się zagęszcza i historia staje się coraz bardziej wciągająca, ale jej największą wartością pozostają różne drobiazgi, które pojawiają się mimochodem. Jak na przykład to, że ktoś mówi o swoim humanoidzie "to", a ktoś inny traktuje go jak syna. Takich rzeczy pojawia się w ciągu całego sezonu bardzo dużo i to przede wszystkim one sprawiają, że serial jest czymś więcej niż dobrze zrobioną rozrywką.
"Halt and Catch Fire"
Michał Kolanko: Po pierwszym sezonie serialu o rewolucji komputerowej w latach 80. oczekiwania wobec drugiego szczególnie wysokie nie były. To być może jedna z przyczyn, dla których drugi sezon tak pozytywnie zaskakuje. Strzałem w dziesiątkę okazało się to, że twórcy serialu postawili na tak radykalny zwrot i uczynili z Cameron i Donny dwójkę głównych postaci w serialu. Gordon i Joe są na dalszym planie, przynajmniej na początku.
I to działa – i to jak! Przez większość sezonu "Halt and Catch Fire" ma werwę, dynamikę i dobry scenariusz, który pozwala zapomnieć o nieudanych pomysłach z pierwszego sezonu. Wreszcie rozumiemy i widzimy pasję, która jest typowa dla ludzi w tej branży, zwłaszcza w tak pionierskich czasach.
Marta Wawrzyn: Jedne rzeczy w "Halt and Catch Fire" są lepsze (klimat, muzyka, pasja, z jaką ci ludzie podchodzą do nowych technologii), inne słabsze (romanse i generalnie większość wątków prywatnych) – ale koniec końców dobrze będę wspominać ten sezon. Donna i Cameron rzeczywiście wymiatały pod każdym względem. Świetna była zarówno dynamika ich relacji, jak i to, co się działo w domu, służącym za siedzibę ich cudownego, świeżego i dynamicznego start-upu.
Pomimo paru niedociągnięć i przeszarżowanych pomysłów, ten sezon dostaje hit za ogólnie pozytywne wrażenie. Za to, że udało się uchwycić wyjątkowy moment w historii i pokazać, jak niezwykli byli ludzie, dzięki którym dzisiejszy internet wygląda tak, jak wygląda. "Halt and Catch Fire" to fikcja, wiadomo, ale dobrze łapie, o co w tym wszystkim chodzi: o pasję, poświęcenie, o rewolucję dokonującą się w zaskakującym tempie w garażach i domach nielegalnie używanych jako siedziby firm, które i działają w zupełnie nowy sposób, i tworzą coś zupełnie nowego.
Strasznie mnie dziwi, czemu Amerykanie nie chcieli patrzeć na takie laski, jak Donna i Cameron, tworzące z werwą świat, w którym my dziś żyjemy. Oglądalność była fatalna, ale nic jeszcze nie jest przesądzone. Ja zdecydowanie bym chciała, żeby kolejny sezon powstał.
"Wet Hot American Summer: First Day of Camp"
Marta Wawrzyn: Moja ukochana serialowa bzdurka tego lata. Totalnie pokręcona, absurdalna i opierająca się na humorze, który nie wszystkich śmieszy. Najlepszy dowód? Musiałam stoczyć bój o ten hit. Ale naprawdę uważam, że serialowy prequel filmu "Wet Hot American Summer" musiał w tym zestawieniu się znaleźć. Choćby dlatego, że kiedy tacy aktorzy jak Paul Rudd, Christopher Meloni, Elizabeth Banks, Bradley Cooper czy Amy Poehler wygłupiają się na całego, wcielając się w nastoletnich uczestników i opiekunów typowego amerykańskiego obozu letniego z lat 80., to nie można obok tego przejść obojętnie.
Ale nie tylko obsada jest siłą "Wet Hot American Summer". Stworzono tu najbardziej absurdalny ze światów. Na tym obozie mamy i gadającą puszkę warzyw z własną historią, i dziennikarkę rock & rollowego magazynu pod przykrywką, i sięgający najwyższych kręgów państwowych spisek, i musical o krześle elektrycznym, i miłość, i śmierć, i toksyczne odpady, i rywalizację z bogatymi dzieciakami z obozu po drugiej stronie jeziora (ach, ten zły Josh Charles!), i nawet prawdziwą wojnę. Tego klimatu nie da się podrobić, podobnie jak tego humoru.
Rozumiem, że nie jest to serial dla wszystkich – a tym bardziej nie wszystkim spodoba się film, od którego trzeba zacząć, żeby miało to sens – ale jeśli lubicie dziwny humor, gdzie żartem zwykle okazuje się co innego niż sądziliśmy na początku, zobaczcie "Wet Hot American Summer". To perełka w swoim gatunku.
"Deutschland 83"
Marta Wawrzyn: Niemiecki serial, który załapał się do tego zestawienia dzięki temu, że w Stanach pokazywało go SundanceTV. Inaczej pewnie bym go ominęła – i straciłabym naprawdę sporo. "Deutschland 83" to stylowa szpiegowska produkcja, której akcja dzieje się w latach 80., niedługo po tym, jak Ronald Reagan nazwał Związek Radziecki imperium zła. Młodzieniec z Berlina Wschodniego zostaje wysłany za Żelazną Kurtynę, by tam szpiegować NATO. Chłopak nie jest jednak żadnym złym komunistycznym agentem, jest zwykłym dzieciakiem, który wplątuje się w wielkie awantury, bo chce pomóc chorej matce. Ale szybko sprawy się komplikują, bo czasem widok pełnych półek sklepowych wystarczy, żeby zacząć zadawać pytania.
"Deutschland 83" w USA jest porównywane do "The Americans" – i rzeczywiście nie bez powodu. Choć temu chłopakowi daleko do maszyn do zabijania, którymi są Jenningsowie, oba seriale łączy sposób, w jaki pokazany jest zawód szpiega. I tu, i tu wykonują go zupełnie zwyczajni ludzie, których życie przez to nie jest normalne. Bohater "Deutschland 83" to w zasadzie zwykły dzieciak wmieszany w coś, co wydaje się go przerastać.
Ten serial to fascynująca opowieść nie tyle o szpiegach, co o dojrzewaniu, życiu w podzielonym kraju i o czasach, które pamiętają nieźle i Niemcy, i my. Świetnie zrealizowana, klimatyczna, pełna nostalgicznego uroku i zwykłych, ludzkich emocji zaplątanych w wielką politykę. Zadziwiająco lekka – a przy tym niegłupia.