"The Bastard Executioner" (1×01-02): Wielka rzeźnia
Nikodem Pankowiak
19 września 2015, 19:03
Sezon na złe piloty oficjalnie uważam za rozpoczęty. I kto by pomyślał, że wydarzy się to jeszcze przed premierami w telewizji ogólnodostępnej, a rozczarowanie przyjdzie z tej właśnie strony. Spoilery.
Sezon na złe piloty oficjalnie uważam za rozpoczęty. I kto by pomyślał, że wydarzy się to jeszcze przed premierami w telewizji ogólnodostępnej, a rozczarowanie przyjdzie z tej właśnie strony. Spoilery.
"The Bastard Executioner" to rzeźnia. I nie chodzi mi tu o zamiłowanie Kurta Suttera, twórcy serialu, do pokazywania przemocy na ekranie. To rzeźnia na widzach – ich inteligencji i poczuciu dobrego smaku. Z niewiadomych przyczyn Sutter doszedł do wniosku, że w czasach "Gry o tron" czy "Wikingów" wystarczy przebrać bohaterów w średniowieczne stroje, kazać im mordować na wszelkie możliwe sposoby i widzowie to kupią. Takie myślenie trudno nazwać błędem, to raczej czysta kpina z widzów.
Zacznijmy od początku. Wilkin Brattle (Lee Jones) to były rycerz króla Edwarda I, człowiek z przeszłością, która często dopada go w snach. I tu, oczywiście, na początku mamy retrospekcje i jednocześnie widzimy bohatera wijącego na łóżku i ostatecznie budzącego się z koszmaru. Kilka lat wcześniej Wilkin omal nie poległ w walce (dlaczego jego przeciwnicy go wtedy nie dobili?!), ale jakimś cudem został ocalony przez niebiańską istotę, w scenie pełnej fatalnego aktorstwa i kiepskiego montażu. Obecnie Wilkin prowadzi sielskie życie, przerywane czasem wypadami, aby pognębić poborcę podatków.
Gdy widzimy go szczęśliwego z żoną, wiemy, że długo to nie potrwa. A gdy wyjeżdża na kolejną "misję", jesteśmy już przekonani, że nie będzie miał już do czego wracać. Oczywistość goni tutaj oczywistość, przez 90-minutowy odcinek (choć wszystkie wydarzenia można byłoby zmieścić w 45 minutach) jesteśmy prowadzeni jak po sznurku. I to mimo faktu, że w niektórych scenach nie mamy tak naprawdę pojęcia, na co patrzymy. Finał jest jednak taki, że Wilkin przybiera tożsamość wędrownego kata i ląduje na dworze. Zaś wszystko to, co działo się po drodze, jest przewidywalne, mało interesujące i bez znaczenia.
Scenariusz "The Bastard Executioner" pełen jest klisz i utartych schematów, a najgorsze w tym wszystkim jest to, że Sutter najwięcej zrzyna z samego siebie. Znowu mamy grupkę przyjaciół, samych mężczyzn, którzy gotowi są oddać za siebie życie – z tym że kiedyś ścigali oni przestępców, później jeździli na motorach, a teraz jeżdżą konno. I oczywiście szukają zemsty, tej przecież nie mogłoby zabraknąć. Prosty przykład, w "Sons of Anarchy" członkiem gangu był Tig, wierny żołnierz, choć może niezbyt rozgarnięty, a przy tym kochający wszelkiego rodzaju perwersje. Teraz jednym z kompanów głównego bohatera jest przygłupi zoofil, który przeprasza swoją owcę, że raz zdradził ją z inną. Spoko, było ciemno, takie rzeczy się zdarzają. Wszystkie inne postacie drugoplanowe są ledwo zarysowane i tak naprawdę mogłoby ich nie być wcale, a ci, którzy na ekranie pojawiają się częściej, nie grzeszą ani inteligencją, ani charyzmą.
Stephen Moyer ma dokładnie tę samą mimikę, jakby jeszcze nie zszedł z planu "True Blood" i nadal odgrywał Billa, po prostu w bardziej klasycznych ciuszkach, jedyną ekspresją grającego barona Briana F. O'Byrne jest bycie łysym, a wcielający się w główną postać, do tej pory zupełnie nieznany, Lee Jones jest wielki jak dąb i równie utalentowany aktorsko. Nie ma co się dziwić, że nie widzieliśmy go w żadnej innej produkcji. Widocznie gdzie indziej ludzie od castingów wiedzą, że należy zatrudniać prawdziwych aktorów, nie tych rodem z "Trudnych spraw". Najlepiej wypada oczywiście Katey Sagal i to nie tylko ze względu na świetną charakteryzację. Jej bohaterka intryguje przynajmniej w minimalnym stopniu, choć może to dlatego, że mówi bardzo oszczędnie i nigdy wprost.
I całe szczęście, że nie mówi zbyt wiele, bo to mogłoby zniszczyć cały wysiłek włożony przez aktorkę. Dialogi pisano chyba na kolanie, bo przez większość czasu bohaterów naprawdę nie da się słuchać. Jak widać Sutter nie wyrósł z patosu, który pod koniec "Sons of Anarchy" wylewał się z ekranu litrami. Wręcz przeciwnie, facet stwierdził, że teraz będzie go jeszcze więcej, przez co patos szybko zmienia się w groteskę. I na wszystkie te wady potrafiłbym przymknąć oko, gdyby zaprezentowano nam dobrze zrealizowaną rozrywkę. Niestety, braki budżetowe w "The Bastard Executioner" aż biją po oczach. Spójrzcie chociażby na sekwencję walki na samym początku – nie dość, że zmontowano ją fatalnie, to zrobiono to tak, abyśmy nic nie zobaczyli i do odegrania sceny wystarczyło kilku statystów. Kolejne uderzenia mieczem i zbliżenia na zadawane ciosy wyglądają, jakby wyjęto jest żywcem z jakiejś fanowskiej produkcji z YouTube'a, a nie serialu, który chciałby być traktowany poważnie.
Wszystko wskazuje na to, że Kurt Sutter tym razem nie odniesie sukcesu ze swoją produkcją. Z jednej strony nie powinniśmy "The Bastard Executioner" skazywać od razu na porażkę, wszakże "Sons of Anarchy" na początku także nie zachwycało, a z czasem stało się jednym z najlepszych seriali w amerykańskiej telewizji. Problem polega tylko na tym, że przy okazji swojego najnowszego serialu Sutter sam zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko – z założenia miało być emocjonująco, intrygująco, krwawo i na bogato, ale na założeniach się skończyło. Przez to otrzymaliśmy półprodukt, serial w żadnym wypadku nie gotowy, aby ujrzeć światło dzienne. Scenariusz ledwo się klei, bohaterów wycięto z kartonu, a Pan Twórca chyba nie zorientował się, że na serial z akcją w średniowieczu będzie potrzebował trochę więcej pieniędzy niż na produkcję o gangu motocyklowym.
I tylko żal Katey Sagal, która za mężem poszła do tak kiepskiej produkcji.