"Moonbeam City" (1×01): Neonowa pustka
Mateusz Piesowicz
17 września 2015, 20:03
Trailer "Moonbeam City" kusił wyjątkową animacją, znanymi głosami w obsadzie i pastiszowym podejściem do seriali kryminalnych z lat 80. ubiegłego wieku. Pierwszy odcinek nowej produkcji Comedy Central miał pokazać, czy możemy liczyć na coś ponadto. Spoilery, ale mało istotne.
Trailer "Moonbeam City" kusił wyjątkową animacją, znanymi głosami w obsadzie i pastiszowym podejściem do seriali kryminalnych z lat 80. ubiegłego wieku. Pierwszy odcinek nowej produkcji Comedy Central miał pokazać, czy możemy liczyć na coś ponadto. Spoilery, ale mało istotne.
Kilka pierwszych minut zwiastuje, że nadzieje pokładane w serialu naprawdę mogą się spełnić. Całkiem zabawna introdukcja przedstawia nam tytułowe miasto jako krainę zepsucia i przestępczości ukrytych pod kolorową fasadą. Jest także główny bohater – Dazzle Novak. Od razu daje się poznać jako idiota jakich mało, ale raczej z gatunku tych sympatycznych. Do tego dochodzi energetyczna czołówka z synthpopową muzyką zespołu Night Club. Wszystko wygląda ładnie, dopóki nie orientujemy się, że… na tym zalety "Moonbeam City" się kończą.
To wcale nie jest przesada. 20-minutowy odcinek męczyłem przez dwa dni i, poza początkiem, nie znalazłem w nim niczego wartego uwagi. Owszem, "Moonbeam City" wygląda bardzo ładnie. Animacja inspirowana twórczością Patricka Nagela w stylu art deco (spójrzcie na okładkę płyty "Rio" zespołu Duran Duran jego autorstwa) w połączeniu z popkulturową stylistyką lat 80. jest naprawdę imponująca. Dobrych kilka chwil można spędzić tylko wpatrując się w skrzący się od neonów ekran. Gdy już jednak nacieszymy oko atrakcjami wizualnymi, dostrzeżemy wyzierającą spod nich pustkę fabularną.
Historia policjanta Dazzle'a Novaka jest tak nieistotna, że właściwie daremne byłoby jej dokładne przytaczanie tutaj. W gruncie rzeczy nie służy ona bowiem niczemu, poza opowiedzeniem tony mniej lub bardziej żenujących dowcipów. W teorii Dazzle znajduje się na zakręcie swojej policyjnej kariery, ponieważ po tym, jak pozwolił uciec zbirowi o wdzięcznym pseudonimie El Diablo Malo (po polsku "Zły Diabeł") wpada w niełaskę u swojej przełożonej, a jego miejsce na piedestale zajmuje wyjątkowo niesympatyczny Red Cunningham. Tyle teoria, bo w praktyce historia nie ma ani żadnego znaczenia, ani sensu.
Rzeczywistość jest jednak taka, że od produkcji Comedy Central wcale nie oczekujemy wyrafinowanej fabuły. Ma być po prostu śmiesznie, a tego podstawowego warunku "Moonbeam City" nie spełnia. Choć żartów i one-linerów jest mnóstwo, to wszystkie, delikatnie mówiąc, trącą myszką. Każdy tutejszy gag sprawia wrażenie wymuszonego i sztucznego. Bije po oczach nieumiejętność twórców do opowiedzenia czegoś świeżego. Przykład? Proszę bardzo: Dazzle dopuszcza do wojny gangów, ponieważ w tym samym czasie zabawia się z dopiero co poznaną panienką, a ich wspólnym wyczynom przez głośnik przysłuchuje się wściekła szefowa policjanta. Ha, ha.
Sam Dazzle Novak jest natomiast postacią jakby żywcem wyjętą z notatnika Setha MacFarlane'a. Zapatrzony w siebie, uwielbiający błysk fleszy pozer, mający się za najlepszego na świecie, choć dowody temu przeczą. Początek odcinka tego nie zapowiadał, ale im dalej w las, tym trudniej było mi znajdować powody, dla których miałbym go lubić, aż w końcu z sympatycznego idioty został tylko ten drugi człon. Nie lepiej rzecz ma się z innymi bohaterami. Chrysalis, Pizzaz czy Red są marionetkami nie służącymi niczemu poza zamienieniem paru słów z Dazzlem. Przypisano im kilka stereotypowych cech (ambitna, wymagająca, wredny, itp.) i umieszczono w scenariuszu, by ten mógł jakoś dobrnąć do końca, ale nie wynika z tego zupełnie nic.
Może więc "Moonbeam City" sprawdza się chociaż jako satyra? Też nie. Zamierzenie twórców, czyli sparodiowanie seriali w stylu "Policjantów z Miami" nie działa, ponieważ w scenariuszu brak jakichkolwiek odwołań do tamtej stylistyki. Jasne, bohaterowie paradują w kolorowych marynarkach, pojawia się nawet motorówka, ale fabularnie to zwykła, licha komedyjka. Gdyby zmienić estetykę to równie dobrze mogłaby funkcjonować w jakiejkolwiek innej epoce. Porównania do znakomicie parodiującego gatunek szpiegowski "Archera" są nie na miejscu.
Z rzeczy, które podobały mi się w trailerze, została jeszcze obsada, i rzeczywiście, ta robi wrażenie. Rob Lowe (w głównej roli), Elizabeth Banks, Kate Mara i Will Forte to ludzie, którzy, choć słyszymy tylko ich głosy, mogą przyciągnąć przede ekrany. Co z tego jednak, skoro ich potencjał w ogóle nie zostaje wykorzystany? Jakość scenariusza jest tak niska, że zwyczajnie nie mają się tu czym wykazać. Przecież aż prosi się, żeby talent Willa Forte wykorzystać w większym wymiarze, tymczasem jako Red dostaje ledwie kilka kwestii (choć i tak błyszczy, nawet w tak ograniczonym repertuarze). Rob Lowe też daje radę, ale niechęć do jego postaci przyćmiewa jego zasługi. O reszcie nie ma nawet co wspominać.
Twórca "Moonbeam City", Scott Gairdner, pracował wcześniej przy programie Conana O'Briena i być może jego serial lepiej sprawdziłby się tam jako skecz. Bo jako pełnowymiarowa produkcja jest po prostu słaby. Dlatego jeśli jednak najdzie Was ochota, by wybrać się do Moonbeam City, to zdecydowanie zalecam pozostanie przy trailerze. Zobaczycie wszystko, co warto zobaczyć, a oszczędzicie 18 minut z życia.