"The League" (7×01): Draft przed draftem
Mateusz Piesowicz
11 września 2015, 20:02
Szósty sezon "The League", choć zakończył się w iście wybuchowym stylu, pozostawił jednak po sobie spory niedosyt. Tym większe były moje oczekiwania wobec nowych odcinków, które mają zakończyć cały serial. Początek jest obiecujący. Spoilery.
Szósty sezon "The League", choć zakończył się w iście wybuchowym stylu, pozostawił jednak po sobie spory niedosyt. Tym większe były moje oczekiwania wobec nowych odcinków, które mają zakończyć cały serial. Początek jest obiecujący. Spoilery.
Historia szóstki przyjaciół i ich rywalizacji w Fantasy Football nie ma wielu fanów za oceanem, trudno więc, by była szczególnie popularna w Polsce (choć jest emitowana przez FOX Comedy pod tytułem "Wirtualna liga"). Jest więc spora szansa, że o serialu stacji FXX usłyszeliście po raz pierwszy – jeśli tak, to wiedzcie, że właśnie rozpoczęła się emisja ostatniego, siódmego już sezonu. A po tym, co zaserwowano nam w odcinku "That Other Draft", reszta zapowiada się naprawdę nieźle.
Coroczną tradycją "Wirtualnej ligi" jest pierwszy odcinek każdej serii poświęcony wyborowi zawodników do drużyn bohaterów. Tym razem jednak twórcy poszli inną drogą i zamiast draftu wirtualnego, mamy jak najbardziej realny. Akcja zaczyna się dokładnie w połowie okresu między jednym sezonem ligi NFL a drugim i skupia na prawdziwym drafcie, w który jakimś sposobem zaplątuje się nasi bohaterowie – oczywiście nic nie idzie tak, jak powinno.
Już jedna z pierwszych scen, gdy Andre, Ruxin, Kevin i Jenny oglądają z niesmakiem mecz piłki nożnej, narzekając, że za mało tam punktów do zdobycia i obwieszczając: "Soccer sucks", pokazuje, że "The League" nic a nic się przez rok nie zmieniło. Można by pomyśleć, że to serial tylko dla Amerykanów, w dodatku zakochanych w tamtejszej wersji futbolu – nic bardziej mylnego. Twórcy z upodobaniem kpią sobie ze wszystkiego i wszystkich, potrafiąc bardzo celnie wyśmiać nawet miłość własnych rodaków do ich ukochanego sportu.
Oczywiście poziom żartów bywa różny, ale ważne jest to, że większość z nich po siedmiu latach od premiery ciągle śmieszy. Nadal bawi mnie to, w jak okrutny sposób poniżany przez całą resztę jest Andre (Paul Scheer), i nadal nie potrafię wzbudzić w sobie choćby odrobiny współczucia dla niego. Nieustannie śmieszy Ruxin (Nick Kroll)) i jego obrzydliwe komentarze, podobnie jak coraz bardziej dysfunkcyjna rodzinka MacArthurów (Stephen Rannazzisi i Katie Aselton) czy jak zawsze pewny siebie Pete (Mark Duplass).
Niekwestionowanym bohaterem odcinka jest jednak Taco (Jon Lajoie), który po raz kolejny kradnie dla siebie każdą scenę, w której się pojawia. Zakończywszy poprzedni sezon jako "triumfator" Sacko Trophy, tym razem jest zmuszony przyjąć na siebie karę wymierzoną przez grupę. Trudno jednak wyobrazić sobie, by Taco był w stanie się czymkolwiek przejąć, więc nawet z tych niekomfortowych sytuacji potrafi wyjść obronną ręką – czy to obchodząc zakaz używania toalety, czy nawet znajdując prawdziwą (!) pracę. Fragmenty z nim są bezwzględnie najlepszymi momentami odcinka, a gdy na scenę wkroczył w kostiumie McGibbletsa, to stało się jasnym, że na powrót "The League" warto było czekać.
Tym bardziej że twórcy doskonale zdają sobie sprawę z mocnych stron swojego serialu i nie zamierzają niczego w nim zmieniać. Swobodne nawiązania do wątków z poprzednich sezonów i płynnie rozwijająca się fabuła sprawiają, że ten pozornie głupkowaty sitcom w swojej najlepszej formie bliżej ma do niedoścignionych klasyków gatunku, takich jak "Kroniki Seinfelda", niż do letnich komedyjek, o których zapomina się zaraz po obejrzeniu. Jasne, że to porównanie znacznie na wyrost, ale nie da się ukryć, że "The League", choć prezentuje typ humoru niestrawny dla wielu odbiorców, jest bardziej przemyślanym serialem, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Siłą produkcji pozostaje też niezmiennie obsada. Ciekawe, ile dialogów zostało napisanych, a ile zaimprowizowanych na planie, bo pomysłowość bohaterów w obrażaniu siebie nawzajem zdaje się nie mieć granic. Przy tym wszystkim jest jednak między nimi taka chemia, że nawet przez moment nie dziwi mnie, jak ci ludzie jeszcze ze sobą wytrzymują. Dodajmy do tego kilka już rozpoczętych wątków, jak choćby powrót Meegan (Leslie Bibb) i gościnnych występów gwiazd NFL (w pierwszym odcinku pojawili się m. in. Marshawn Lynch i Calais Campbell – jeśli te nazwiska coś Wam mówią, to zdecydowanie powinniście oglądać ten serial), a otrzymamy pełny obraz "The League". Chwilami prostackiej, ale zawsze diabelnie śmiesznej komedii o "najgłupszych ludziach w całym Chicago". Jeśli pozostałe dwanaście odcinków utrzyma poziom pierwszego, to nie będziemy mieli powodów do narzekań.