"Hand of God" (1×01-05): Fałszywe nawrócenie
Mateusz Piesowicz
7 września 2015, 21:33
Serialowa jesień powoli się rozkręca, a wraz z nią pojawiają się nowości. Po tym jak Netflix trafił w dziesiątkę swoim "Narcos", nadeszła odpowiedź ze strony Amazona. Pierwszy z trzech zamówionych przez platformę seriali, "Hand of God", nie zapowiada się jednak nawet w połowie tak dobrze, jak produkcja konkurencji. Niewielkie spoilery.
Serialowa jesień powoli się rozkręca, a wraz z nią pojawiają się nowości. Po tym jak Netflix trafił w dziesiątkę swoim "Narcos", nadeszła odpowiedź ze strony Amazona. Pierwszy z trzech zamówionych przez platformę seriali, "Hand of God", nie zapowiada się jednak nawet w połowie tak dobrze, jak produkcja konkurencji. Niewielkie spoilery.
Dzięki dobrze nam już znanej strategii Amazona, pilota "Hand of God" mieliśmy okazję obejrzeć ponad rok temu. Jego pozytywny odbiór sprawił, że serial Bena Watkinsa otrzymał cały sezon i w sumie trudno się tej decyzji dziwić. Ci z Was, którzy widzieli pierwszy odcinek, wiedzą, że to naprawdę niezła telewizja. Z ciekawym pomysłem na siebie i intrygującymi postaciami, w dodatku dobrze napisana i wyreżyserowana przez Marca Forstera (twórcę m.in. "World War Z"). Po obejrzeniu połowy sezonu muszę jednak stwierdzić, że pilot ciągle pozostaje najlepszym, co "Hand of God" ma do zaoferowania.
Dla tych, którzy go nie oglądali, lub którym zdążył się rozmyć w pamięci, krótkie wprowadzenie. Serial koncentruje się na postaci sędziego Pernella Harrisa (Ron Perlman), który po samobójczej próbie syna przechodzi załamanie nerwowe. Tak to przynajmniej na początku wygląda, gdyż bohatera poznajemy, gdy stoi nagi w fontannie w centrum miasta, wznosząc ręce ku niebu i wykrzykując słowa w niezrozumiałym języku. Potem sytuacja staje się nieco bardziej zagmatwana, ponieważ Pernell zaczyna słyszeć w głowie głos leżącego w śpiączce syna, domagającego się, by ojciec znalazł i ukarał ludzi odpowiedzialnych za jego stan. Gdy na scenie pojawia się młody kaznodzieja wmawiający sędziemu, że przemawia do niego sam Bóg, wiemy, że nie będzie to typowa opowieść o pogrążonym w rozpaczy człowieku.
Pierwszy odcinek nie stracił nic ze swoich zalet i nadal świetnie się ogląda. Kolejne postaci są płynnie wprowadzane do historii, która zatacza coraz szersze kręgi, zręcznie manewrując między dramatem obyczajowym i niecodziennym kryminałem, doprawiając to porcją religijnego hochsztaplerstwa. Cóż jednak z tego, skoro wraz z pojawianiem się kolejnych elementów układanki staje się ona coraz bardziej zwyczajna i po prostu rozczarowująca. Pernell jest stale prowadzony za rączkę przez nawiedzające go wizje, co było fajne za pierwszym razem, no ale bez przesady. Za każdym razem, gdy bohater utknie w ślepym zaułku, otrzymuje niezbyt subtelną pomoc z góry i tak aż do kolejnej przeszkody. Oj, ktoś tu się nie wysilił przy konstruowaniu scenariusza.
Można by to jeszcze przełknąć, gdyby wszystko zmierzało do satysfakcjonującej konkluzji. Niestety, nic tego nie zapowiada. Sprawa gwałtu i próby samobójczej staje się coraz bardziej banalna, kierując się w stronę skradzionego patentu, przypadkowej zbrodni i oczywiście dużych pieniędzy. Domyślam się, że w jakiś sposób połączy się również z ciągniętym za uszy wątkiem sprzedaży ziemi przez miasto i dostaniemy kolejną aferę na szczytach władzy, przez którą cierpią niewinni. Standard.
Usprawiedliwieniem dla twórców byłoby, gdyby całą tę intrygę skonstruowali tylko jako stelaż dla wątku religijnego nawrócenia głównego bohatera. Tutaj jednak przychodzi kolejne rozczarowanie, bowiem nie dostajemy w tej kwestii niczego spełniającego oczekiwania. Tak naprawdę jedynym zauważalnym aspektem zwrotu Pernella ku religii są jego zmagania z seksualną wstrzemięźliwością. Poza tym, gdyby sam bohater nie informował nas o swoim nawróceniu na każdym kroku, byłoby to dość trudne do zaobserwowania. Pilot rozbudził we mnie apetyt na coś ciekawego w tym wątku i przede wszystkim na uczynienie go centralnym punktem serialu. Tymczasem jest on raczej efektem ubocznym całej sytuacji. Szkoda, bo to przecież fantastyczny temat, który aż się prosi o rozwinięcie. Zamiast tego otrzymujemy wątek wielebnego Paula Curtisa (Julian Morris), który, cóż za niespodzianka, z Bogiem ma niewiele wspólnego i ukrywa niezbyt chwalebną przeszłość. Oczywiście nie jest powiedziane, że twórcy czymś tu jeszcze nie zaskoczą, ale wątpię, by zatarło to potężny zawód w pierwszej części sezonu.
Zamiast skupiać się na tym, co zapowiadało się na najmocniejszy punkt serialu, "Hand of God" rozdrabnia się na kilka zupełnie zbędnych historii. Wątki żony sędziego Harrisa i jego synowej nie niosą spodziewanego ładunku emocjonalnego. Toczą się gdzieś obok, nie angażując w najmniejszym choćby stopniu, pełniąc role typowych wypełniaczy czasu. Natomiast wątek "dobrej prostytutki" Tessie (Emayatzy Corinealdi) to już totalny absurd. Tak jakby twórcy uparli się, że każdy tutaj musi dostać swoją historię, choćby była najbardziej prostacka z możliwych.
Na dobrą sprawę jedyną udaną postacią w "Hand of God" jest KD (stworzony do ról bandziorów Garret Dillahunt). W przeciwieństwie do Pernella, jego nawrócenie ma ręce i nogi. Patrząc na bijący mu z oczu fanatyzm, łatwo uwierzyć w to, że taki człowiek potrzebuje tylko iskry, by rozbudzić w sobie szaloną wiarę właściwie w cokolwiek. Dillahunt tworzy zdecydowanie najlepszą kreację w serialu, łącząc nieokiełznaną agresję i brutalność z ukrytą gdzieś w środku łagodnością. Jego niekontrolowane wybuchy wypadają bardzo autentycznie, zwłaszcza gdy chwilę potem przypomina sobie o poczuciu misji i możemy wręcz zobaczyć ścierające się ze sobą dwie strony jego osobowości.
Tej głębi brakuje niestety we wszystkich pozostałych bohaterach, a już zwłaszcza w Pernellu. Choć nie można niczego zarzucić Ronowi Perlmanowi, który do roli twardego sędziego pasuje idealnie, to nie znajduje on absolutnie żadnego oparcia w scenariuszu. Ten typ bohatera, czyli człowiek przechodzący jakąś wewnętrzną przemianę, musi być przedstawiony w sposób nie budzący najmniejszych wątpliwości. Tymczasem Pernell Harris to postać, która co chwilę sobie przeczy. Niby przejawia jakieś rozterki, przez krótkie momenty daje się nam do zrozumienia, że dręczą go wyrzuty sumienia, ale już minutę później jest pewny i zdecydowany w działaniu. Trudno się do niego w jakikolwiek sposób przywiązać lub choćby wziąć na poważnie, bo nie mamy ku temu żadnych podstaw. Twórcy podsuwają nam bohatera i każą przyjąć jego postępowanie bez mrugnięcia okiem. Być może dalsze odcinki rzucą na Pernella nieco światła (jeden z ostatnich ma zawierać retrospekcje), ale to nie zmieni faktu, że dawno nie widziałem postaci z takim potencjałem, który zostałby tak koncertowo zmarnowany.
Wyłania się z tego wszystkiego mało pozytywny obraz "Hand of God", ale trzeba też pamiętać o tym, że może on wynikać z dość dużych oczekiwań. Wszak dobry pilot i ciekawy koncept podniosły poprzeczkę bardzo wysoko, a serial Bena Watkinsa mógł wcale nie mieć ambicji, by ją przeskoczyć. Odrzucając bowiem wszystkie moje narzekania, "Hand of God" ciągle się nieźle ogląda. Przyzwoite dialogi, garść naprawdę wartych zapamiętania scen (kazanie wielebnego Curtisa w piątym odcinku!) i dobrze dobrana obsada, pozwalają całkiem miło spędzić czas. Pod jednym tylko warunkiem – nie oczekujcie wybitnego serialu, bo zamiast niego dostaniecie pierwsze jesienne rozczarowanie.