"Mr. Robot" (1×10): Apetyt na destrukcję
Marta Wawrzyn
4 września 2015, 20:03
"Mr. Robot" ma wszystko: oryginalny pomysł na siebie, bardzo dobrze napisany scenariusz, wyrazistych aktorów, ciekawe zdjęcia. I w finale udowodnił raz jeszcze, że nie myliliśmy się. Mamy do czynienia z najlepszym serialem lata 2015, a kto wie, może nawet i całego roku. Uwaga na duże spoilery!
"Mr. Robot" ma wszystko: oryginalny pomysł na siebie, bardzo dobrze napisany scenariusz, wyrazistych aktorów, ciekawe zdjęcia. I w finale udowodnił raz jeszcze, że nie myliliśmy się. Mamy do czynienia z najlepszym serialem lata 2015, a kto wie, może nawet i całego roku. Uwaga na duże spoilery!
Wolałabym nie sprawdzać, co pisałam o "Mr. Robot" przed premierą, a potem po obejrzeniu pierwszego odcinka. Prawdopodobnie są tam straszne głupoty, które nijak nie oddają tego, czym serial USA Network stał się w ciągu dziesięciu odcinków. I choć nadal uważam, że całość została poskładana z elementów dobrze nam znanych, to nie ma znaczenia. Nikt jeszcze nie wziął tych konkretnych motywów popkulturowych i nie zmiksował ich ze sobą w coś tak mrocznego, niepokojącego i trudnego do rozgryzienia jak "Mr. Robot".
Owszem, bardzo szybko stało się jasne, że mamy do czynienia z sytuacją z "Fight Clubu", ale na tym koniec. Mało kto podejrzewał postać Christiana Slatera o to, że jest ojcem Elliota, a już chyba nikt nie wpadł na to, że Darlene może być jego siostrą. Ale na rodzinnych twistach zaskoczenia bynajmniej się nie kończą, to tylko początek, wstęp do dalszej rozgrywki. Już wiemy, jakie zaburzenia psychiczne ma główny bohater (tu znajdziecie analizę psychiatry), znamy jego związki z psychopatycznym Tyrellem Wellickiem, pokazano nam też bardzo dobitnie skutki tego, co panowie zrobili, najprawdopodobniej wspólnymi siłami.
Nie wiemy tylko, co dokładnie się stało, bo Elliot ma parudniową dziurę w pamięci i siłą rzeczy my ją mamy razem z nim. Widzimy więc świat w chaosie, gigantyczne demonstracje, tłumy na Times Square wielbiące tajemniczą grupę hakerów, przerażonych prawdziwych polityków z państw, które są największymi graczami na arenie międzynarodowej. Widzimy upadek całego naszego systemu finansowego i po tym, co zrobił jeden z szefów E(vil) Corp – to z powodu tej sceny przesunięto emisję finału o tydzień – mamy prawo wierzyć, że to jest nieodwracalne. Grupka hakerów pod przewodnictwem Elliota dokonała czegoś wielkiego/przerażająco głupiego, fsociety na prezydenta! Ludzie nie mają już długów, nie da się zapłacić kartą, Estonia stoi na krawędzi upadku, fsociety rządzi!
Serial wyśmienicie sportretował globalny chaos, również od strony wizualnej i muzycznej. W rytmie "World Destruction" Time Zone przez świat przetacza się anarchistyczna apokalipsa, nagłówki w mediach krzyczą, że to koniec, katastrofa, Times Square wygląda jak miejsce ostatniej w dziejach świata imprezy noworocznej, a tymczasem Elliot szuka prawdy. Nie wie, co się stało. Nie jest pewien, co się dzieje naprawdę, a co w jego głowie. Nie rozumie, gdzie podział się Tyrell. Zgubił gdzieś dwa dni, podczas których najwyraźniej udało mu się zniszczyć świat tudzież zaprowadzić nowy porządek.
I jako że wydarzenia w "Mr. Robot" do tej pory rozgrywały się w dużej mierze w głowie Elliota, mamy prawo zapytać, czy to wszystko aby na pewno dzieje się naprawdę. W końcu ten facet potrafi w magiczny sposób sprawić, że Times Square pustoszeje. Co tutaj jest prawdą, a co nie? Pokazywanie skutków akcji hakerów z różnych perspektyw – choćby Darlene niszczącej dowody czy też Angeli, która pracuje teraz w Evil Corp, ogląda wszystko z bliska i dokładnie tak jak my dziwi się, czemu szef poświęca jej tyle uwagi – sugerowałoby, że to nie żadne majaki. Rzym naprawdę płonie, a ci, którzy nim rządzili do tej pory – w tym dobrze nam znany White Rose – siedzą w pałacu, popijają szampana, słuchają ślicznej harfistki i knują.
Prawdziwe wydaje się też głośne pukanie do drzwi Elliota na końcu odcinka. Może to policja, która przyszła zgarnąć naszego bohatera, ale nie za to, że pogrążył świat w chaosie, tylko za naruszenie prywatności Lenny'ego i kradzież jego psa (przy okazji brawo za refleks i dodanie w postprodukcji tekstu na temat Ashley Madison). A może nie. Niczego nie wiemy na pewno.
"Mr. Robot" zaskakiwał nas od początku, ale nie da się ukryć, że najlepsze zostawił na koniec. Kiedy już wydawało się, że wszystko zostało wyjaśnione – tak, mamy tu "Fight Club", a główny bohater ciągle siłuje się z własnym, nieżyjącym od 20 lat ojcem – zrzucono na nas kolejną bombę. Nie mówcie mi, że spodziewaliście się zobaczyć w finale świat pogrążony w finansowej apokalipsie, bo nie uwierzę. Ja się nie spodziewałam – tak jak nie spodziewałam, że Phillip Price i White Rose są po tej samej stronie w tej grze (choć ten drugi oczywiście może tylko udawać). "Mr. Robot" jest jak pudełko czekoladek – nigdy nie wiesz, co Sam Esmail postanowi ci podetknąć pod nos.
Kompletnie nie wiem, czego oczekiwać po 2. sezonie "Mr. Robot", i nie podejmuję się zgadywać. To zdecydowanie jeden z najbardziej nieprzewidywalnych seriali, jakie widziałam. Każdy wątek w każdej chwili może skręcić w sobie tylko wiadomym kierunku. Tak było do tej pory, tak będzie za rok. Serial jest genialnie skonstruowany i tak błyskotliwie napisany, iż nie dziwię się, że wystarczyło te dziesięć odcinków, by Sam Esmail stał się prawdziwą gwiazdą wśród scenarzystów. Ani że gwiazdą wśród aktorów stał się wyśmienity w roli Elliota Rami Malek – którego obecność w "Mr. Robot" podobno zawdzięczamy Emmy Rossum.
Ale najlepszą produkcję, jaką kiedykolwiek zrobiło USA Network – oczywiście przez cały sezon zmagającą się z fatalną oglądalnością – należy pochwalić nie tylko za scenariusz i aktorstwo. "Mr. Robot" to serial przemyślany pod każdym względem, pomysłowo nakręcony i z rozmysłem budujący klimat wszechogarniającej paranoi. Psychodeliczna muzyka, kadrowanie rodem z "Idy", używanie "chłodnego" filtru, dobrze dobrana sceneria, nawet murale na ścianach (zwróciliście uwagę, pod czym stoi auto Tyrella?) – wszystko tu czemuś służy, wszystko ma swoje miejsce. Jeśli Elliot wydaje się wyalienowany, to nie tylko dzięki świetnej grze Maleka, składa się na to wszystko, wszyściuteńko, co widzimy na ekranie i co wydobywa się z głośników. To robi wrażenie.
Nawet jeśli początek "Mr. Robot" wydawał się nierówny, dziś możemy powiedzieć, że za nami wyśmienity finał najlepszego, najbardziej zaskakującego serialu tego lata. Oczekiwanie na ciąg dalszy będzie torturą.