7 rzeczy, które uczyniły mój tydzień lepszym
Marta Wawrzyn
30 sierpnia 2015, 19:11
Od "Fear The Walking Dead" aż po "Narcos", od "Smelly Cat" na wielkiej scenie aż po wizytę pewnego wikinga w Polsce – to był świetny tydzień serialowy!
Od "Fear The Walking Dead" aż po "Narcos", od "Smelly Cat" na wielkiej scenie aż po wizytę pewnego wikinga w Polsce – to był świetny tydzień serialowy!
1. Rollo w Polsce i na Serialowej. Nie spotkałam niestety Clive'a Standena osobiście, bo uznałam, że pchanie się na takie spotkanie, kiedy widziało się tylko kilka odcinków "Wikingów", nie ma większego sensu. Ale powiem Wam, że strasznie Andrzejowi tego spotkania i tej rozmowy zazdroszczę. Wiadomo, serialowi aktorzy zawsze są świetni, otwarci i na dodatek jeszcze potrafią ciekawie opowiadać o swojej pracy. Ale wydaje mi się, że Clive pobił w rozmowie z nami rekord świetności, a jego opowieści o wyczynach takich jak rzucanie się z wieży do wody rzeczywiście robią wrażenie. W "Grze o tron" takich rzeczy nie ma. Czas nadrobić "Wikingów". 3. sezon rozpoczyna się już dziś o godz. 22:00 na History Polska, zapraszamy do oglądania!
2. "Narcos". I Pedro Pascal w "Narcos". Tak jak napisałam w mojej recenzji, "Narcos" to serial dobry i nieziemsko wciągający, choć do wybitności trochę niestety tu brakuje. Większość roboty odwala Wagner Moura, Brazylijczyk, który tworzy wyrazisty i skomplikowany portret narkotykowego bossa Pabla Escobara. Ale z agentów DEA, którzy próbują złapać kolumbijskiego zbrodniarza, zdecydowanie bardziej niż Steve Murphy przypadł mi do gustu Javier Peña. Nie dość że ma dobrze znaną twarz Oberyna Martella, to jeszcze zachowuje się jak Oberyn – czaruje, kombinuje, kręci, w jego łóżku prędzej czy później lądują wszystkie panie, a jednak nie da się go nie lubić. Facet z takim samym wdziękiem uwodzi kobiety, jak i przekupuje Kolumbijczyków płci męskiej, a jedno i drugie razem wzięte daje rezultaty w postaci cennych informacji.
3. "Smelly Cat" na wielkiej scenie. Muzyka Taylor Swift specjalnie mnie nie rusza, ale kiedy widzę coś takiego, nie mogę nie dać dziewczynie plusa. Proszę państwa, Taylor Swift, Lisa Kudrow i śmierdzący kot na ogromnej scenie!
4. Zaskakująco udany pilot "Fear The Walking Dead". Nie planowałam oglądać "Fear The Walking Dead", ale kupili mnie tym pilotem. Spodziewałam się kolejnej bzdurnej krwawej jatki przerywanej telenowelą, dostałam solidny rodzinny dramat z apokalipsą w tle. Taki, w którym postacie człowieka nie irytują i jest nadzieja, że nie zaczną. Mam co prawda pewne obawy związane z rozchwianym emocjonalnie synem głównych bohaterów, ale Kim Dickens wnosi w to wszystko tyle spokoju, zdrowego rozsądku i charyzmy, że będę oglądać tak czy siak. Choć oczywiście wiem, że to tylko spin-off serialu o zombi i nie zamierzam Wam tutaj wmawiać, że serial ma jakąś niesamowitą wartość artystyczną. Ale to dobrze zrobiona rozrywka, z fajnym pomysłem na siebie. Warto dać szansę.
5. Wszystkie lekcje geografii Johna Olivera w jednym wideo. John Oliver co jakiś czas przypomina nam, że nie wiemy o świecie tyle, ile byśmy chcieli. Kiedy ogląda się 30-minutowy program, to często umyka, ale wszystkie te małe lekcje zmontowane w jedną całość robią duże wrażenie.
6. Angelo Badalamenti jest w ekipie nowego "Twin Peaks". Ekipa "Twin Peaks" tej jesieni wraca na plan, na razie nie wiadomo w jakim dokładnie składzie, ale chyba można mieć nadzieję, że najlepszym możliwym. Tymczasem TVLine doniosło, że za kulisami już ostro pracuje Angelo Badalamenti, twórca niezapomnianej muzyki z dawnej serii. Uff! Chyba już nikogo nie brakuje.
7. Ksiądz na rowerze, ale nie ojciec Mateusz. Ponieważ tego lata naprawdę nie ma co oglądać, zabrałam się za produkcje z poprzedniego sezonu, na które kiedyś brakło czasu. Jedna z nich to "Grantchester", zaskakująco dobry "brytyjski 'Ojciec Mateusz'". To znaczy serial o pastorze, który jeździ na rowerze i rozwiązuje zagadki zbrodni. Na szczęście nie żaden tasiemiec – cały pierwszy sezon to zaledwie sześć dokładnie przemyślanych odcinków, w których, owszem, pada kilka trupów, ale które przede wszystkim stanowią fajną, poukładaną całość. Klimat jest super, bo rzecz dzieje się nie dość że na idyllicznej angielskiej prowincji niedaleko Cambridge, to jeszcze w latach 50. A James Norton, odtwórca głównej roli, jest bardzo charyzmatyczny i wciela się w postać, której nie da się nie polubić. Mimo jej oczywistych wad – a może właśnie dzięki nim.