"The Jim Gaffigan Show" (1×01-05): Komik z tymi wszystkimi dziećmi
Marta Wawrzyn
15 sierpnia 2015, 18:03
Prawie każdy nowojorski komik ma teraz serial komediowy, oparty na własnych doświadczeniach, i Jim Gaffigan chyba nie chciał być inny. I choć nowego "Seinfelda" raczej nie stworzył, jego komedia wypada całkiem, całkiem na tle marnych produkcji tego lata.
Prawie każdy nowojorski komik ma teraz serial komediowy, oparty na własnych doświadczeniach, i Jim Gaffigan chyba nie chciał być inny. I choć nowego "Seinfelda" raczej nie stworzył, jego komedia wypada całkiem, całkiem na tle marnych produkcji tego lata.
Jim Gaffigan nie jest nowym Seinfeldem ani nowym Louiem, choć z dorobku obu panów to i owo zaczerpnął, jak wszyscy zresztą. Jim Gaffigan przede wszystkim jest sobą – facetem, który już nie jest ani najmłodszy, ani najprzystojniejszy, ale za to wygląda na zupełnie zadowolonego z tego, jak potoczyło się jego życie. Bo ma fantastyczną żonę, Jeannie (Ashley Williams, czyli Victoria z "Jak poznałem waszą matkę", która schudła tak, że poznacie ją najprędzej po głosie), i piątkę – tak, piątkę! – dzieciaków, z którymi gnieździ się w malutkim mieszkaniu na Manhattanie.
Jim tłumaczy na początku, że żona jest katoliczką – rzeczywiście, to jedna z niewielu serialowych rodzin, które chodzą do kościoła, choć Jim oczywiście się wymiguje – stąd taki, a nie inny styl życia. Ale to nie żaden wyrzut, oni wszyscy wyglądają na przeszczęśliwych. Po setkach dysfunkcyjnych serialowych rodzin naprawdę miło jest zobaczyć coś takiego. Tak po prostu.
I to właśnie ta rodzina jest głównym powodem, dla którego warto zwrócić uwagę na komedię telewizji TV Land. "The Jim Gaffigan Show" raczej nie zdobędzie dziesiątek nagród jak "Louie", bo nie ma tu ani wybitnego humoru, ani niczego przełomowego czy oryginalnego. Jest zwyczajne, codzienne życie, które dobrze śledzi się w kolejnych odcinkach, choć niekoniecznie trzeba je śledzić uważnie.
Oprócz sympatycznego, ciepłego tonu, który stanowi największą zaletę serialu Jima Gaffigana, wyróżnia się tutaj obsada. Sam Gaffigan to jeden z tych "misiów", którzy kochają swoich bliskich, doceniają to, co mają, i są po prostu miłymi facetami. Dużą rolę w serialu odgrywa też obżarstwo komika, które jest źródłem licznych gagów. Zamiłowanie do jedzenia stanowi wręcz znak rozpoznawczy serialowego alter ego Gaffigana (drugim znakiem rozpoznawczym są "te wszystkie dzieci"), a 2. odcinek serialu, w którym główny bohater pożera cały tort i na tym nie poprzestaje, jest chyba najzabawniejszym z dotychczas wyemitowanej piątki. Choć, jak mówię, nie jest to humor wybitny. Komik traktuje siebie z pełną wyrozumiałości autoironią i dokładnie tak samo traktuje go żona.
A skoro przy żonie jesteśmy, wreszcie doczekałam się Ashley Williams w większej roli! Ta dziewczyna jest świetna, przesympatyczna, ma ogromny talent komediowy i błyszczy nawet kiedy dialogi nie są wcale rewelacyjnie napisane. Tak było w "Jak poznałem waszą matkę", tak jest i tutaj. Żona Gaffigana początkowo miała sama grać w serialu, ostatecznie jednak z tego pomysłu zrezygnowano i prawdziwa Jeannie (która rzeczywiście jest matką piątki dzieci) poprzestaje na współtworzeniu scenariuszy. Nie wiem, czy gdyby pojawiała się na ekranie, serial byłby lepszy, wiem, że Williams w tej roli wypada naprawdę fajnie.
Dzieciaki na razie są raczej w tle, nie przeżywają problemów egzystencjalnych jak córki Louiego – w zasadzie trudno je po pięciu odcinkach rozróżnić – ale za to wyróżnia się dwójka przyjaciół Jima i Jeannie. Dave (Adam Goldberg) to najlepszy kumpel Jima i jego dokładne przeciwieństwo – przystojny żydowski komik, który od czasu do czasu lubi wtrącić żart o Hitlerze, ale przede wszystkim jest zatwardziałym singlem, umawiającym się co chwila z innymi dziewczynami. Daniel (Michael Ian Black), niegdyś chłopak, a obecnie dobry przyjaciel Jeannie, jest dość stereotypowym gejem, który ciągle wpada do domu Gaffiganów, choć większość zachowań i nawyków Jima budzi u niego obrzydzenie. Gdzie w tym miksie znalazło się jeszcze miejsce dla ojca Nicholasa (Tongayi Chirisa), księdza z Afryki, który teraz mieszka w Nowym Jorku.
Chemia w obsadzie pojawia się od pierwszej chwili. Widać, że ci ludzie dobrze się ze sobą czują, i to też jeden z powodów, dla których w towarzystwie Gaffiganów przyjemnie spędza się czas. Pewną nową jakość wprowadza także specyficzna perspektywa Nowego Jorku, miasta, które na ekranie częściej oglądamy z perspektywy grupek przyjaciół po dwudziestce, prawniczych rekinów czy wiecznie zajętych policjantów niż katolickich małżeństw z gromadką dzieci.
Jeśli szukacie czegoś sympatycznego na lato, "The Jim Gaffigan Show" będzie jak znalazł. Do dzieła wybitnego serialowi co prawda daleko, ale i ten rodzaj humoru, i rodzina Gaffiganów zdecydowanie coś w sobie mają.