"Detektyw" (2×08): To już koniec, czas się obudzić
Marta Wawrzyn
11 sierpnia 2015, 22:03
W 2. sezonie "Detektyw" zamienił się w parodię samego siebie i tak już niestety zostało do samego końca. W finale nie zabrakło dobrych pomysłów, ale całość pogrążyły banały, fatalne dialogi, tandetne rozwiązania i niemiłosierne dłużyzny. Uwaga na bardzo duże spoilery – piszemy, komu udało się przetrwać, a kto poległ!
W 2. sezonie "Detektyw" zamienił się w parodię samego siebie i tak już niestety zostało do samego końca. W finale nie zabrakło dobrych pomysłów, ale całość pogrążyły banały, fatalne dialogi, tandetne rozwiązania i niemiłosierne dłużyzny. Uwaga na bardzo duże spoilery – piszemy, komu udało się przetrwać, a kto poległ!
Hank Moody powiedział, że nie jest w stanie rozróżnić, czy to, co napisał, jest szczytem geniuszu, czy może totalnym szajsem. Granica, która dzieli jedno od drugiego, bywa czasem zaskakująco cienka. Wiedział o tym Tom Kapinos, twórca "Californication", z roku na rok coraz bardziej pogrążający swój serial, a teraz tę mądrość poznał na własnej skórze Nic Pizzolatto, scenarzysta "Detektywa". Ciekawa jestem, czy facet, który rok temu mnie zachwycił tym, jak zgrabnie przeniósł na telewizyjny ekran mroczną literaturę, pozbiera się po tym kuble zimnej wody, którzy amerykańscy krytycy wylali na niego w tym roku. Jeśli myślicie, że my na Serialowej krytykujemy "Detektywa", poczytajcie amerykańskie blogi (Gawker, The Wrap, HitFix, Vulture itd., itp.) i tweety tamtejszej widowni. To, co się w nich dzieje, to czyste szaleństwo.
Nie zazdroszczę panu Pizzolatto – do którego pisarskiego stylu mam i chyba już zawsze będę miała słabość – zwłaszcza że znów powróciły zarzuty o plagiat. W 2. sezonie twórcę "Detektywa" oskarżano o bezczelne zrzynanie z Jamesa Ellroya, autora "Tajemnic Los Angeles". Świat "prawdziwych detektywów" z Kalifornii ma bardzo, bardzo dużo wspólnego z tym ze słynnego kryminału w stylu noir – od klimatu aż po podobne postacie, wątki, drobne detale. Pod linkiem znajdziecie bardzo szczegółowy opis tych podobieństw, jest ich naprawdę dużo.
Ja wolę myśleć, że scenarzysta nie tyle z kogoś zrzyna, co inspiruje się i tych inspiracji nie ukrywa. Oba sezony "Detektywa" to postmodernistyczne dzieła, stworzone na bazie dobrze znanych motywów popkulturowych i literackich, ale opierające się przede wszystkim jednak na wartości dodanej, definiowanej w różny sposób. Problem polega na tym, że w tym sezonie to po prostu nie działało. Metafizyka i pseudofilozoficzne dyskusje na małym ekranie prezentowały się świeżo, tajemnice małego miasteczka pod Los Angeles wyglądały jak dziesiątki filmów, które już widzieliśmy.
I właśnie dlatego uważam, że pan Pizzolatto powinien przestać obrażać się na krytyków – zero wywiadów, w przeciwieństwie do dziesiątek wywiadów przed rokiem! – stanąć przed lustrem i przyznać się przed samym sobą, że tym razem nie wyszło. Po czym zrobić to, co robi większość producentów seriali – zatrudnić zespół scenarzystów. Skoro w przypadku "Mad Men" – którego twórca też miał bardzo wyraźną własną wizję i na dodatek jeszcze fioła na punkcie swojej osoby – to działało, będzie działać i tutaj. Hank Moody miał rację, czasem trudno rozróżnić, czy stworzyło się właśnie największy szajs na świecie, czy dzieło wybitne. I dlatego właśnie charyzmatyczni twórcy potrzebują współpracowników. Ludzi, którym ufają i którzy znają się na tyle, by rozróżnić, co wyszło, a co nie. Wierzę, że gdyby twórca "Detektywa" takich ludzi miał, 2. sezon mógłby być bardzo, bardzo dobry. Ta granica czasem naprawdę bywa cienka. Oby udało się za rok – bo tak, chcę zobaczyć kolejny sezon "Detektywa" i uważam, że nawet ten chaotyczny, ciągle schodzący na manowce 2. sezon coś w sobie miał.
Po tym przydługim wstępie, w którym zawarłam wszystko, co chciałam powiedzieć przez ostatnie tygodnie, kiedy to "Detektywem" zajmował się Mateusz, czas na finał. W "Omega Station" podobały mi się trzy rzeczy: fantastyczne zdjęcia i reżyseria, za którą odpowiadał John Crowley, świetne aktorstwo Colina Farrella, który dzięki występowi w serialu HBO rzeczywiście mnie do siebie przekonał, a także to, że zdecydowano się pozbawić życia niemal wszystkich bohaterów.
Tak sądziłam, że właśnie to się stanie, bo ani Frank, ani "prawdziwi detektywi" po prostu nie mieli pola manewru. Nie mogli wygrać z całym światem, mogli tylko uciec albo zginąć, walcząc po stronie dobra przez duże D. A ponieważ w poprzednim odcinku pętle na ich szyjach zaczęły się porządnie zaciskać, teraz mógł już tylko nastąpić marny koniec. Żadne inne zakończenie by nie pasowało. Opowieść o ludziach z piekła rodem rządzących małym kalifornijskim miasteczkiem nie miałaby żadnej siły rażenia, gdyby zakończenie było szczęśliwe. Możliwość była tylko jedna i dobrze, że Pizzolatto z niej skorzystał. Tak jak rok temu brak sensownego rozwiązania był jedynym sensownym rozwiązaniem, tak teraz bohaterowie musieli zapłacić najwyższą cenę za to, że próbowali odciąć głowę hydrze.
Szkoda tylko, że praktycznie nic, co prowadziło do tego dramatycznego, mrocznego zakończenia nie miało sensu. Mogę zaakceptować to, że morderstwo Bena Caspere rozwiązano niejako od niechcenia i że było to rozwiązanie średnio satysfakcjonujące. Wciąż uważam, że teoria z Reddita z Burrisem jako mordercą miała więcej sensu, niż wyciągnięcie z kapelusza sprawy z 1992 roku i dwójki dzieciaków, którym odebrano w jednej chwili cały świat. Ale niech już będzie. Większy problem mam z tym, że w tym przerażająco długim finale – oglądałam go wczoraj cały dzień! – nielogiczność goniła nielogiczność, a po drodze zaliczyliśmy mnóstwo przerw na typowy dla tego sezonu bełkot, udający głębokie dialogi. Począwszy od rozmowy Ani i Raya w łóżku, a skończywszy na pustynnej męce Franka i jego pożegnaniu ze zjawą Jordan – praktycznie na wszystkie sceny wypełnione gadaniną patrzyło się źle.
Oczywiście, uśmiechnęłam się, kiedy serialowa małżonka oznajmiła Vince'owi Vaughnowi, że nie potrafi grać, albo kiedy Vince powiedział, że wszystko się kończy, czas się obudzić. Ale nie sądzę, by to, co w tym momencie wyglądało jak nagły napad autoironii, rzeczywiście nim było. Groteskowe, źle napisane dialogi, które Vaughn, Taylor Kitsch i inni aktorzy pięknie kładli na łopatki, to chyba najgorsza rzecz w 2. sezonie "Detektywa". Słowo daję, zawsze kiedy słyszałam, że ktoś "chce być dobrym człowiekiem", miałam ochotę rzucić czymś w ekran.
Ale finał – który zresztą był o wiele za długi, to spokojnie można było zmieścić w 50 minutach – zgrzeszył nie tylko fatalnymi dialogami. Ray Velcoro nie przeżył nie dlatego, że dał się ponieść emocjom i postanowił na koniec odwiedzić syna. Nie przeżył, bo potem zachowywał się jak skończony dureń. Powaga i łopatologia, z jaką pokazywano "prawdziwego detektywa" nagrywającego w środku ostatniej akcji monolog dla syna, a potem walczącego z aplikacją na smartfona zasięgiem, była absurdalna i tandetna do granic możliwości. A kiedy kamera postanowiła nas jeszcze na koniec uświadomić bez cienia wątpliwości, że Ray przegrał i z policją Vinci, i z nowymi technologiami, chcąc nie chcąc wybuchłam śmiechem. Nie tak widzowie powinni reagować na śmierć głównej postaci.
Podobnie było z pustynną wędrówką Franka ku przeznaczeniu. Przepięknie nakręcona scena mogłaby wypaść nieźle, gdyby ją skrócić i spuścić odrobinę powietrza. Niestety, walka o garnitur (tak, wiem, że były w nim diamenty, i mimo to wciąż jestem na "nie"), mara ojca, a potem jeszcze nieszczęsna Jordan w białej sukni dobiły i to. Absurdalnych pogadanek gangster nasłuchał się na koniec tyle, że nic dziwnego, iż wyszedł z siebie i padł obok.
O ile wyrżnięcie większości głównych bohaterów miało sens (sam akt, nie byle jaki sposób, w jaki go dokonano), Ani i Jordan, wędrujące przez Amerykę Łacińską w wielkich kapeluszach z kolejnym dzieckiem Raya na rękach, okazały się tylko kolejną cegiełką dołożoną do ogólnej groteski. Typowy popkulturowy banał w przebraniu, podany w tak śmiertelnie poważny sposób, że znów trudno było się nie roześmiać.
A najgorsze było to, że choć śmierć ścieliła się w ostatnich dwóch odcinkach drugiej odsłony "Detektywa" gęsto, nie było w tym żadnych emocji. Nic Pizzolatto zaniedbał intrygę kryminalną – co zresztą zawsze robił i w zasadzie nie mam do niego o to pretensji – by skupić się na postaciach. I tutaj też zawiódł, raczej wszystkich zarysowując, niż tworząc porządne, pełne portrety psychologiczne trójki steranych życiem policjantów i jednego "dobrego" gangstera z trudną przeszłością. W żadnym z tych czterech przypadków nie udało się wyjść poza stereotyp, tylko Colin Farrell i Rachel McAdams swoich postaci nie położyli całkiem. Mimo że ta druga miała naprawdę źle napisaną postać do zagrania.
Było w tym "Detektywie" sporo rzeczy, które mi się rzeczywiście podobały. Mroczny obraz małomiasteczkowej polityki zarysowano z przerażającą precyzją. Vinci okazało się prawdziwym przedsionkiem piekła, rządzonym przez degeneratów, którzy dla władzy zrobią absolutnie wszystko. Gwałty, morderstwa, handel ludźmi, nawet ojcobójstwo – ci ludzie nie znają żadnych granic. A wszystko po to, by pić się, bawić, mieszkać w pałacach i mieć w nosie prawo. Bo królów życia prawo nie dotyczy. Nicowi Pizzolatto udało się tutaj zawrzeć sporo uniwersalnej prawdy o polityce lokalnej, choć nie ulega wątpliwości, że obraz, który stworzył, jest zdrowo przerysowany.
Ciężka atmosfera, grobowy ton nadawany przez utwory Lery Lynn, parę niezłych referencji popkulturowych, świetne zdjęcia w finale, wyśmienity Colin Farrell z wąsami – to wszystko będę dobrze wspominać. Ale niestety jest też druga strona medalu: chaotyczna fabuła pełna ogromnych dziur, okropne dialogi, drętwe aktorstwo, przestylizowane sceny, które miały tworzyć klimat. To wszystko sprawiło, że "Detektywa" w tym roku oglądało się jak parodię kina noir.
Być może kiedy Nic Pizzolatto to pisał, wydawało mu się, że jest świetnie. Być może gdyby 2. sezon "Detektywa" był książką, a nie serialem, miałby w sobie to coś. Wyszło jak wyszło. A jednocześnie nie mam wątpliwości, że 3. sezon powstanie, bo chce tego HBO. Paradoksem jest, że choć większość widzów wieszała na "Detektywie" psy, mało kto z niego zrezygnował. Wskaźniki oglądalności są zaskakująco dobre. Nie ma powodu, by tego nie kontynuować.
Miejmy tylko nadzieję, że ktoś z HBO porozmawia szczerze z twórcą "Detektywa" i doradzi mu to, co radzą mu teraz wszyscy krytycy: aby następny sezon pisał razem z zespołem scenarzystów. Z ludźmi, którzy mają większe doświadczenie w pisaniu scenariuszy i którzy będą mieć jaja, aby powiedzieć szefowi, co należy poprawić. Jestem przekonana, że gdyby taki zespół – a nie jeden człowiek z laptopem, udający, że pisze powieść – tworzył 2. sezon "Detektywa", rezultat byłby zupełnie inny. I liczę na to, że za rok znów się uda napisać sezon, który sprawi, że znów kapcie nam pospadają.
A tymczasem wypada chyba tylko zaintonować wzorem kibiców polskiej reprezentacji w piłce nożnej: "Nic się nie stało…".