Szalone lata 80. Recenzujemy "Wet Hot American Summer: First Day of Camp"
Marta Wawrzyn
2 sierpnia 2015, 19:03
Netfliksowi często udaje się trafić w dziesiątkę i to właśnie jest taki strzał. "Wet Hot American Summer: First Day of Camp" to najdziwniejsza – i pewnie też najlepsza – komedia, jaką zobaczycie tego lata. Na dodatek w obsadzie nie z tej ziemi.
Netfliksowi często udaje się trafić w dziesiątkę i to właśnie jest taki strzał. "Wet Hot American Summer: First Day of Camp" to najdziwniejsza – i pewnie też najlepsza – komedia, jaką zobaczycie tego lata. Na dodatek w obsadzie nie z tej ziemi.
Nie ma zgody co do tego, czy film "Wet Hot American Summer" z 2001 roku to genialna, lekko sentymentalna satyra na amerykańskie letnie obozy pośrodku niczego, na które wielu Amerykanów jeździło w każde wakacje, czy może zupełnie byle jaka komedyjka o niczym. Choć dla wielu amerykańskich krytyków to film kultowy, ja do tej pory byłam przekonana, że prawda leży gdzieś pośrodku – owszem, obsada filmu imponuje, odjechany klimat lat 80. jest nie do podrobienia, a referencje popkulturowe budzą szczery uśmiech, ale gdzieś to wszystko ginie w kompletnych banałach, nie najwyższej jakości żartach i niezamierzonych momentach autoparodii. I koniec końców wychodzi w najlepszym razie przeciętniak. Tak myślałam mniej więcej do piątkowego wieczoru.
A potem spędziłam cztery godziny, pochłaniając kolejne odcinki serialu Netfliksa, który jest prequelem filmu. I muszę przyznać, że kupili mnie, kupili mnie bez reszty. Gdybym mogła, to bym Wam poleciła zacząć przygodę z tą serią od produkcji Netfliksa, ale to nie ma sensu. "Wet Hot American Summer" jest dokładnie przemyślane – w filmie oglądaliśmy ostatni dzień letniego obozu Firecamp i rozgryzaliśmy, w jaki sposób bohaterowie znaleźli się tam, gdzie się znaleźli, w serialu mamy początki, wyjaśnienia, kto jest kim, i bardzo, ale to bardzo dużo zaskoczeń, gagów i odniesień, które nie będą Was bawić, jeśli nie widzieliście filmu. Niby da się zacząć od serialu i wszystko zrozumieć, ale nie o to w tym chodzi. To zostało skonstruowane tak, że najpierw należy obejrzeć film, a potem jego serialowy prequel. Wtedy całość rzeczywiście bawi.
"Wet Hot American Summer" jest komedią specyficzną, bo jej twórcy, David Wain i Michael Showalter, taki już mają styl – absurdalny, dziwny, mający w sobie coś z Monty Pythona. A przede wszystkim łamiący wszelkie "znajome" zasady. Czasem gag zaczyna się w bardzo schematyczny sposób, a potem się okazuje, że żartem było coś innego niż wydawało się, że będzie. Przyzwyczajenie się do tego trochę trwa, w międzyczasie można odnieść wrażenie, że na ekranie nic się nie dzieje, a śmiesznie bywa tylko od czasu do czasu.
Ale nawet jeśli początek wyda Wam się taki sobie, "Wet Hot American Summer" warte jest uwagi już choćby ze względu na aktorów. Janeane Garofalo, David Hyde Pierce, Molly Shannon, Paul Rudd, Christopher Meloni, Elizabeth Banks, Michael Ian Black, Bradley Cooper, Amy Poehler, Zak Orth, Ken Marino, Kevin Sussman, Peter Salett, Judah Friedlander – to tylko część filmowej obsady. Warto podkreślić, że kiedy ci wszyscy fantastyczni ludzie grali w filmie, byli zupełnie nieznani. Nikt nie interesował się nimi ani ich karierą, a "Wet Hot American Summer" przez większość krytyków zostało zmieszane z błotem i docenione dopiero po latach. Niesamowite jest to, że czternaście lat później wszyscy ci aktorzy, którzy w międzyczasie zdążyli porobić niezłe kariery, znaleźli czas, by ponownie zagrać nastoletnich (!) opiekunów obozu, tym razem w serialowym prequelu. Niektórzy z nich wyglądają tak, jak gdyby nie minął ani jeden dzień (ach, Paul Rudd!), inni wyraźnie się zmienili.
Już obserwowanie tych zmian i podobieństw jest fajne samo w sobie. A poza tym nigdzie indziej nie znajdziecie Bradleya Coopera w tak szalonych kostiumach jak tutaj. Nigdzie indziej nie zobaczycie równie seksownej wersji Elizabeth Banks i aż tak niegrzecznego Paula Rudda. I na tym nie koniec, serial poszerzył tę i tak już wspaniałą obsadę. Oprócz wyżej wymienionych pojawia się jeszcze Chris Pine jako schowany w krzakach genialny muzyk, Josh Charles w roli wyjątkowo okropnego, bogatego i nadętego chłopaka z sąsiedniego obozu, John Slattery jako lekko ekscentryczny reżyser z Broadwayu, który uczy obozowiczów teatru, Michael Cera jako młody prawnik czy Jon Hamm jako płatny zabójca na usługach prezydenta Reagana (który zresztą też do serialu wpada).
Trudno opisać bez dużych spoilerów to, co się dzieje w ciągu ośmiu 30-minutowych odcinków. "Wet Hot American Summer: First Day of Camp" to i satyra na letnie obozy, i parodia filmów z lat 80., i komedia romantyczna, i pokręcony thriller szpiegowski, i wszystko, wszyściuteńko, co tylko można sobie wyobrazić. A nawet więcej. Całość jest odjechana do granic możliwości, począwszy od tego, że aktorzy, którzy już czternaście lat temu byli zdecydowanie za starzy, by grać nastolatków, teraz wcielają się w postacie o kilka tygodni młodsze niż w filmie.
Klimat wszechobecnego obciachu uderza od pierwszej chwili, a zaraz potem znajdujemy się w najbardziej absurdalnym ze światów. Firecamp to nie jest zwykły obóz. Mamy tu i gadającą puszkę warzyw z własną historią, i dziennikarkę rock & rollowego magazynu pod przykrywką, i sięgający najwyższych kręgów państwowych spisek, i musical o krześle elektrycznym (!), i miłość, i śmierć, i toksyczne odpady, i rywalizację z bogatymi dzieciakami z obozu po drugiej stronie jeziora, i nawet prawdziwą wojnę. A wszystko to, przypominam, dzieje się w świecie wypełnionym napalonymi nastolatkami, których zadaniem jest pilnowanie młodszych obozowiczów. Nie wszystkie żarty trafiają w punkt, ale o ile filmowi nie do końca potrafiłam to wybaczyć, serialowi wybaczam wszystko. Jestem szczerze zaskoczona, że udało się stworzyć coś, co i tak dobrze dopełnia film, i jednocześnie sprawia, że ów film wydaje się po prostu dużo, dużo lepszy niż wcześniej.
Jeśli w filmie było absurdalnie, teraz granice absurdu zostały znacznie przesunięte. Jeśli w filmie związki między obozowiczami wydawały się średnio interesujące, teraz to wreszcie działa. Jeśli obsada filmu była rewelacyjna, teraz jest jeszcze lepsza. Jeśli bohaterowie wydawali się mieć kompletnie idiotyczne historie, teraz dokładnie zrozumiecie, co za tym stało. I oczywiście wyda Wam się to jeszcze bardziej idiotyczne, popaprane i oderwane od jakiejkolwiek rzeczywistości. Tak właśnie działa "Wet Hot American Summer". Można to lubić, można tego nie znosić, ale po serialu Netfliksa nie da się już siedzieć pośrodku.
Ja właśnie się zakochałam i po pochłonięciu całego serialu w dwa wieczory planuję obejrzeć znowu film, aby zapoznać się z tymi bohaterami jeszcze raz, z nowej perspektywy. Dzięki, Netfliksie!