"Siedem dni w piekle": Komediowe starcie tytanów
Marta Wawrzyn
29 lipca 2015, 21:33
Tego lata w HBO Jake Peralta gra zabójczy mecz w tenisa z Jonem Snowem. I tak się składa, że utrzymany w stylu mockumentary 40-minutowy film, parodiujący dokumenty o sporcie, jest jedną z najzabawniejszych i najlepiej obsadzonych rzeczy, jakie można teraz zobaczyć.
Tego lata w HBO Jake Peralta gra zabójczy mecz w tenisa z Jonem Snowem. I tak się składa, że utrzymany w stylu mockumentary 40-minutowy film, parodiujący dokumenty o sporcie, jest jedną z najzabawniejszych i najlepiej obsadzonych rzeczy, jakie można teraz zobaczyć.
Ponieważ na Serialowej nie może być dnia bez Jona Snowa, dziś przyjrzymy się filmowi komediowemu "Siedem dni w piekle", w którym Kit Harington gra brytyjskiego tenisistę, toczącego morderczy pojedynek na Wimbledonie z ekscentrycznym przeciwnikiem zza oceanu o twarzy Jake'a Peralty i włosach przypominających wyleniałą lwią grzywę. Film, który w polskim HBO będziecie mogli obejrzeć 14 września, już teraz jest dostępny w HBO GO. I polecam go nie tylko dlatego, że tego lata nie ma wiele do oglądania.
Choć "Siedem dni w piekle" to komedyjka zrobiona niejako od niechcenia, film i bawi, i zaskakuje świetnymi kreacjami aktorskimi. Wiadomo, Andy Samberg to mistrz komedii i w roli Aarona Williamsa, przybranego brata sióstr Williams i złego chłopca tenisa, również nie zawodzi. Wręcz przeciwnie, idzie na całość pod każdym względem, tworząc postać pokręconą, przerysowaną do granic możliwości i zabawną jak diabli.
Ale jeszcze przyjemniej zaskakuje Kit Harington. Facet, który w "Grze o tron" uparcie trzyma się jednej miny, w "Siedmiu dniach w piekle" ujawnia całkiem spory talent komediowy. Niezależnie od tego, czy grany przez niego Charles Poole – absolutny geniusz i kompletny głupek w jednym – próbuje się wypowiadać, czy tylko tępo gapi się na świat, Kit wymiata. Jego twarz przez całe 40 minut stanowi wyraz tak cudownie bezbrzeżnej głupoty, że ręce same składają się do oklasków.
Chociaż – podobnie jak jeden z występujących w filmie podekscytowanych komentatorów sportowych – fanką tenisa nie jestem, w takiej obsadzie mogę Wimbledon oglądać. Kiedy bowiem grają ci dwaj panowie, na boisku i poza nim dzieją się rzeczy przechodzące ludzkie pojęcie. Ten pojedynek to i porządny spektakl, niekoniecznie sportowy, i zderzenie charakterów, i okazja do popisania się swoją elokwencją i umiejętnościami krasomówczymi dla różnego rodzaju fałszywych ekspertów.
I znów – obsada drugoplanowa jest po prostu nie z tej ziemi. Niewielkie, ale świetne rólki grają m.in. Lena Dunham, Fred Armisen, Mary Steenburgen, Will Forte, Karen Gillan, Serena Williams i David Copperfield. Wszystkich bije jednak na głowę Michael Sheen w roli wyjątkowo obleśnego, brzuchatego i wyraźnie niedomytego gospodarza programu sportowego, który nie ukrywa swojego zainteresowania ciałami atletów, oczywiście płci męskiej.
Z kolei natchnioną niemalże narrację zawdzięczamy Jonowi Hammowi, który a to popada w totalny patos, a to nie może nadziwić się temu światu, a to ekscytuje się niczym Szpakowski w najlepszej formie (cokolwiek by to ostatnie nie znaczyło). Oczywiście, "Siedem dni w piekle" ma dobrze napisany scenariusz (którego autorem jest Murray Miller), ale bez Hamma byłoby tym, czym "Jane the Virgin" bez swojego latynoskiego narratora.
Wszystko tutaj ma swoje miejsce, wszystko uzupełnia się nawzajem i wszystko służy tylko jednemu celowi: abyśmy się śmiali. I to rzeczywiście działa, nagromadzenie gagów jest tak duże, że trudno powstrzymać się od rechotu przez większość filmu. Jedyne moje zastrzeżenie jest takie, że niektóre żarty mogłyby być bardziej subtelne – już po raz drugi tego lata widzę w HBO penis do samych kolan, doprawdy nie rozumiem czemu – cała reszta to strzał w dziesiątkę pod każdym względem.
Wiadomo, to tylko rozrywka średnio wysokich lotów, ale "Siedem dni w piekle" kupiło mnie bez reszty absurdalnym pomysłem na siebie, doskonałym aktorstwem i tekstami w rodzaju "Teoretycznie oni mogą grać wiecznie", rzucanymi przez ludzi wyglądających na zupełnie poważnych. To nie przypadek, że na tapetę wzięto akurat tenis – sport dużo bardziej elegancki i wyrafinowany niż, no cóż, jakikolwiek inny – a następnie kazano Sambergowi odpalić największe działa komediowe. Parodia filmu o futbolistach nie śmieszyłaby aż tak bardzo. A tak powstała jedna z najdziwniejszych, najbardziej popapranych i, co tu dużo mówić, najzabawniejszych komedii ostatnich lat.
Warto zobaczyć, nie tylko dlatego że teraz nie ma co oglądać.