"Sex&Drugs&Rock&Roll" (1×01): Wesołe jest życie staruszka
Marta Wawrzyn
23 lipca 2015, 19:33
Komedia "Sex&Drugs&Rock&Roll" z Denisem Learym w roli głównej pokazuje w krzywym zwierciadle świat dinozaurów rocka, którym prawie się poszczęściło w latach 90. I choć pilot mógłby być świeższy i zabawniejszy, widać w tym projekcie potencjał.
Komedia "Sex&Drugs&Rock&Roll" z Denisem Learym w roli głównej pokazuje w krzywym zwierciadle świat dinozaurów rocka, którym prawie się poszczęściło w latach 90. I choć pilot mógłby być świeższy i zabawniejszy, widać w tym projekcie potencjał.
Johnny Rock w 1990 roku był bogiem. Miał wszystko – laski, kokę, sławę, pieniądze. A przede wszystkim robił to, co kochał, i był w tym nieziemsko dobry. Niestety, niedługo po tym jak udało się osiągnąć szczyt i nawet zainspirować Nirvanę (moment, w którym Dave Grohl to oznajmia, jest jednym z najmocniejszych punktów pilota), jego zespół The Heathens tak po prostu się rozpadł.
To historia dość typowa dla przemysłu muzycznego – takich zespołów, które nagrały jedną genialną płytę i potem z jakiegoś powodu znikły, było mnóstwo. Przez jakiś czas fani śledzą, co się z nimi dalej dzieje, a potem zwyczajnie zapominają o istnieniu tych ludzi. To właśnie spotkało Johnny'ego i jego kolegów. Dwadzieścia pięć lat później wszyscy klepią biedę, tylko gitarzysta Flash (John Corbett) jakoś sobie radzi, bo gra w zespole Lady Gagi. Na marginesie – wielka szkoda, że twórcy seriali nie zadbali o to, aby było coś fajnego, kiedy postanowimy sprawdzić na Twitterze @GagaLeadGuitar. Mała rzecz, a mogłaby cieszyć. Gdyby była zrobiona.
Niestety, cały pilot "Sex&Drugs&Rock&Roll" pełen jest wszelkiego rodzaju niedoróbek. Postać Johnny'ego jest napisana na kolanie, stereotypowa pod każdym względem i koniec końców nie ma znaczenia, że gra go Denis Leary, który wydaje się tutaj bardzo oczywistym wyborem. Z tego materiału nawet jemu ciężko cokolwiek wyciągnąć. Oczywiście, jest w tym jakaś autentyczność – tj. łatwo sobie wyobrazić, że tak właśnie po dwudziestu pięciu latach niebytu prezentują się dawne gwiazdy rocka. Ale nie ma w tym nic ciekawego, zabawnego ani odkrywczego. To jak czytanie newsów o tym, co się teraz dzieje z Guns'n'Roses. Człowiek najchętniej by to doświadczenie wyrzucił z pamięci, żeby nie psuć sobie wspomnień z czasów szczenięcych.
I dokładnie tak jest z upadkiem Johnny'ego Rocka. Choć takiego serialu jeszcze nie było, to smakuje po prostu źle, jak niedoprawiona papka niewiadomego pochodzenia. Nie ma nic zabawnego w 50-letnim facecie ubranym w skóry i zastanawiającym się nad przyjęciem pracy w którymś z zespołów złożonych z podtatusiałych gości, wykonujących covery Bon Jovi. To tak żałosne, że patrzy się na to z trudem. Co oznacza, że coś tutaj nie wyszło – w końcu wiele udanych seriali komediowych opierało się na żałosnych bohaterach.
Dopiero kiedy w pilocie pojawia się Gigi (Elizabeth Gillies), córka Johnny'ego, o której istnieniu oczywiście nie miał pojęcia, coś zaczyna się dziać. Nie brak co prawda scen przekraczających granice obrzydliwości (jak pocałunek ojca i córki), a i samo pojawienie się Gigi i jej pieniędzy jest wytłumaczone średnio wiarygodnie, ale nie da się odmówić jednego. Jest tutaj chemia i zapowiedź szalonej dynamiki zdarzeń pomiędzy tą dwójką. A do tego dziewczyna rzeczywiście potrafi śpiewać.
Denis Leary, ładna dziewczyna, świeży temat, ostry humor, nutka sentymentalizmu – to wszystko miało stanowić przepis na hit. Wyszło poniżej oczekiwań – zwłaszcza jeśli jesteśmy przywiązani do humoru na jako takim poziomie – ale mimo wszystko "Sex&Drugs&Rock&Roll" dostanie jeszcze ode mnie szansę. Pomysł, by kazać zapomnianemu rockmanowi grać razem z seksowną córką, jest iście szatański. Muzycznie też nie jest najgorzej – większość utworów stworzył sam Denis Leary – choć oczywiście brakuje oryginalności. Prawdopodobnie nie będę pasjami słuchać ścieżki dźwiękowej z serialu, ale nie ma tu wtop. To po prostu zupełnie zwyczajna muzyka rockowa, która jednym uchem wpada, a drugim, no cóż, wypada.
Najbardziej niepokoi mnie grubiański humor, który raczej wzbudza politowanie i zażenowanie niż śmieszy. Wszystkie żarty na temat Gigi w jakiś sposób dotyczą jej seksualności. Ojciec dziewczyny, po tym jak się orientuje, kim ona jest, dostaje obsesji na punkcie bronienia jej cnoty. Z kolei jego koledzy przez dobrych kilka minut lubieżnie dowcipkują, wspominając czasy, w których Johnny sypiał ze wszystkimi ich żonami i dziewczynami jak leci.
Nie ma w tym nic fajnego ani śmiesznego. Jeśli serial dalej będzie stawiał na tego typu żarty, prawdopodobnie się z nim pożegnam. Jeśli postawi na rozwój relacji ojca z córką w nieco innych kierunkach, może się z niego jeszcze narodzić coś dobrego. Tak czy siak – sprawdzić "Sex&Drugs&Rock&Roll" mimo wszystko warto. Zwłaszcza że mamy teraz wyjątkową posuchę.