"Detektyw" (2×05): W moim smutnym życiu
Mateusz Piesowicz
21 lipca 2015, 22:02
Finał poprzedniego odcinka "Detektywa", choć podzielił widzów, wprowadził trochę ożywienia w ten sezon. Niestety odcinek piąty przywraca wszystko do normy, dodatkowo serwując porcję nieco konfundujących faktów. Spoilery o wąsach i całej reszcie.
Finał poprzedniego odcinka "Detektywa", choć podzielił widzów, wprowadził trochę ożywienia w ten sezon. Niestety odcinek piąty przywraca wszystko do normy, dodatkowo serwując porcję nieco konfundujących faktów. Spoilery o wąsach i całej reszcie.
Zacznijmy od rzeczy, do której po cichu liczyłem, że jednak nie dojdzie, choć zwiastowały ją już zeszłotygodniowe zapowiedzi odcinka. Jeden z najbardziej charakterystycznych elementów 2. serii "Detektywa" przestał istnieć. Mowa oczywiście o wąsach już byłego detektywa Velcoro, które ten postanowił zgolić, zapewne w ramach przemiany osobowościowej. Poświęcanie osobnego akapitu zarostowi jednego z bohaterów raczej nie świadczy o mnie najlepiej, ale jeszcze gorzej mówi o serialu, który daje nam w tym roku tak mało frajdy, że trzeba jej szukać w najdrobniejszych elementach. O ile jednak wąsy mają to do siebie, że mogą odrosnąć, o tyle błędy w scenariuszu naprawić bardzo trudno, a robiąc to, łatwo popełnić kolejne. "Other Lives" przypomina jedną wielką erratę względem poprzednich odcinków.
Przyznam, że po ostatniej strzelaninie miałem pewne oczekiwania wobec ciągu dalszego. Pal licho, że sensu w niej nie było za wiele – dawała jednak nadzieję na przyspieszenie akcji i ciekawsze relacje w trójkącie bohaterów. Nadzieje prysły jak bańka mydlana już na początku odcinka, gdy oznajmiono, że od rzeczonych wydarzeń minęło 66 dni, których na ekranie nie będzie nam dane zobaczyć. Obserwujemy już dalekosiężne skutki, co dla niektórych może stanowić zaletę, sądzę jednak, że zmarnowano pewien potencjał. Sami powiedzcie – nie chcielibyście zobaczyć choćby tego, jakie piętno odcisnęła na psychice bohaterów najbardziej krwawa strzelanina w dziejach stanu? Skoro już nakręcono tę dużą przecież scenę, aż prosi się, żeby wycisnąć z niej coś więcej niż widok zwłok na ulicy. To jednak tylko moje pobożne życzenia, z którymi rzeczywistość nie ma wiele wspólnego. W zamian Nic Pizzolatto serwuje nam bowiem najbardziej banalne, wręcz prostackie rozwiązania, których powstydziłby się pewnie niejeden procedural.
Tempem sprinterskim przeskakujemy więc od jednego bohatera do drugiego, żeby poznać "szokujące" fakty – wszyscy są nieszczęśliwi i stracili swoje pozycje. W tym odcinku najmocniej z dotychczasowych akcentuje się, jak bardzo przygnębiające jest ich życie. Nie byłoby w tym nic złego, wprost uwielbiam seriale o nieszczęśliwych ludziach, jednak tu zacząłem czuć pewien przesyt. Mam wrażenie, że prawie wszyscy w "Detektywie" stoją w miejscu. Fakty o Ani, Franku i Paulu znamy od kilku odcinków i ta wiedza pozostaje właściwie niezmienna. Abstrahując od jakości tych wątków, kompletnie brakuje w nich dynamiki. Postaci stoją w miejscu, a Pizzolatto raz po raz powtarza o nich to samo. Tak snujące się opowieści widzieliśmy już nieraz, ale to zadziała, tylko jeśli każdy odcinek będzie dokładał kolejną cegiełkę do portretów bohaterów. W przypadku "Detektywa" stworzyliśmy sobie pewien obraz z informacji, które nam podano i od jakiegoś czasu nie mamy czym go uzupełniać. W świecie serialu minęły ponad dwa miesiące, a wspomniana trójka męczy siebie i nas tymi samymi problemami.
Wyjątek stanowi Ray Velcoro, jedyna w pełni udana postać w tym sezonie. Przemiana w "nowego, lepszego Raya", czyli zmiana pracy, odstawienie prochów i zgolenie wąsów to pic na wodę, bo prawdziwą rewolucję przynosi wątek z przestępstwem z przeszłości. W Rayu naprawdę widać różnicę, gdy dowiaduje się, jak Frank z nim pogrywał, a wystarczyły do tego trzy sceny – dwie rozmowy i zapowiedź trzeciej. Pierwsze zaskakujące informacje od prokurator, potwierdzenie uzyskane od byłej żony i w końcu pojawienie się u drzwi Franka. Proste, pomysłowe, dobrze napisane i z niezłym cliffhangerem. Za rzadko oglądamy takie rzeczy w tym sezonie. W scenach z Rayem każdy wygląda lepiej. Poprzednio to właśnie on sprawił, że Paul nabrał ludzkich cech, tym razem spędził chwilę w dobrze nam znanym barze w towarzystwie Ani i Lery Lynn (czy mnie się zdaje, czy ona z odcinka na odcinek zawodzi coraz rzewniej?). A gdy już nie było z kim rozmawiać, to mówił do siebie i miało to więcej sensu, niż jakiekolwiek dialogi.
Nic by z tego nie wyszło, gdyby nie Colin Farrell. Jeśli do tej pory jeszcze mieliście wątpliwości, to teraz powinny one zniknąć – ten facet jest świetnym aktorem. Będzie też prawdopodobnie jedyną osobą, która z "Detektywa" wyjdzie z tarczą, a może nawet z jakąś nominacją. Choć wypowiada niewiele słów, to oddaje nimi masę emocji. Czuć, że wiele się w nim kotłuje, choć rzadko znajduje to ujście na zewnątrz. Jednak gdy już do tego dochodzi, to nawet Rick Springfield nie może czuć się bezpiecznie. Tym bardziej ekscytująco zapowiada się więc starcie Raya z Frankiem i czuję, że nie jestem jedynym, który bardziej czeka na rezultat tej rozmowy, niż na rozwiązanie zagadki.
Gdybym chciał zakończyć optymistycznym akcentem, to musiałbym przerwać w tym miejscu. Tak dobrze nie ma. Frank, Ani, Paul – nie wiem, kto był w tym odcinku bardziej denerwujący. Przeżywającego kryzys finansowy gangstera dałoby się jeszcze znieść. Póki chodzi o interesy, to Vaughn daje radę i brzmi w miarę wiarygodnie. Niestety potem zwykle pojawia się jego żona. Zarzuty takie jak co tydzień. Fatalne aktorstwo (obydwoje), kompletny brak chemii, zero iskier, nawet w czasie kłótni, absolutnie nieinteresujące problemy ciążowe, łóżkowe, alkoholowe, finansowe czy jakiekolwiek inne, bo pojawiło się ich nawet więcej niż zwykle. Starałem się w to wczuć, ale gdy Jordan oświadczyła, że Frank "odrzucił dziecko, którym sam był", moja cierpliwość się wyczerpała. Vince'a chyba też, sądząc po zaszklonych oczach. Tak, tylko zapłakać nad tym wątkiem.
Tymczasem u Paula pojawiły się ciekawe kwestie – przerysowany, ale dobrze wyglądający na ekranie konflikt z matką i przede wszystkim 20 tysięcy "zarobione" w Afganistanie. Widać tu jakiś potencjał, ale cóż z tego, skoro Kitsch kładzie na łopatki każdą scenę. Trochę mu współczuję, bo to nie do końca jego wina. Paul Woodrough to zdecydowanie najgorzej napisana postać w serialu. Pizzolatto zdaje się nie mieć na niego konkretnego pomysłu. Raz na pierwszy plan wysuwa homoseksualizm, potem wspomnienia wojenne, dziecko, alkoholizm, nielubianą pracę – za dużo tego. Tym bardziej, że nic nie wypada autentycznie. Matka bohatera stwierdza, że będąc białym i przystojnym, Paul powinien robić, na co tylko ma ochotę. Niestety dla nas, on sam nie ma pojęcia, czego chce, a w tym braku pomysłów wspomagają go równie bezradni twórcy.
Ani miała w "Other Lives" jedną wartą zapamiętania scenę, gdy trafiła do grona oskarżonych o molestowanie seksualne w pracy i kilkoma zdaniami obnażyła bezsens całej sytuacji. Poza tym dowiedzieliśmy się, że jej siostra dostała się do CalArts (nie, również nie rozumiem, po co nam ta informacja) i to byłoby na tyle. Nie będę się więc nad nią znęcał i przejdę do clou odcinka, czyli morderstwa, które znów, przynajmniej w teorii, trafia na pierwszy plan.
Wspominałem o banalnych rozwiązaniach stosowanych przez Pizzolatto, ale to, które zafundowano nam tutaj, jest z nich najgorsze. Do tej pory dostawaliśmy mętne wskazówki na temat tego, co naprawdę dzieje się w Vinci i wyłaniający się z nich obraz raczej nie przedstawiał niczego szczególnie atrakcyjnego. Tym większe jest moje rozczarowanie, że większość przypuszczeń okazała się… prawdą. Caspere organizował orgie dla elit i wykorzystywał materiały z nich, by szantażować wpływowych ludzi, ziemia pod budowę kolei była umyślnie zatruwana, a Dixon był skorumpowany. Teoretycznie powinienem się tym przejąć i rozkładać na czynniki pierwsze uknutą tu intrygę, ale prawdę powiedziawszy, obchodzi mnie to tyle co zeszłoroczny śnieg. Oczywiście istnieje możliwość, że Pizzolatto stroi sobie z nas żarty i w ostatnim odcinku zrzuci prawdziwą bombę, ale czy ktoś jeszcze w to wierzy?
Chyba nie, a i sam twórca robi wiele, by nas w tym myśleniu utwierdzić. Sposób, w jaki na powrót połączył trójkę bohaterów we wspólnym śledztwie, jest tak naiwny, że nie pasuje nawet do tego sezonu. Jesteśmy nieszczęśliwi, dusimy się w życiu prywatnym i zawodowym, więc rozwiążmy sprawę i ujawnijmy korupcję na najwyższych szczeblach. Szabelki w dłoń, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego! Może to za daleko posunięte myślenie, ale wydaje mi się, że "Detektyw" zjadł własny ogon. Pół sezonu właściwie o niczym. Gdy pojawiła się okazja, by coś z tym zrobić, Pizzolato urządza skok w czasie i praktycznie restartuje serię w jednym epizodzie. Frustrujące. Przed tym odcinkiem ciągle wierzyłem, że ma to jakiś cel, ale teraz czekam już tylko na tę hucznie zapowiadaną orgię i może na odrastające wąsy.
Na resztę szkoda czasu.