10 seriali, które warto nadrobić tego lata
Marta Wawrzyn
8 lipca 2015, 21:03
Dokładnie rok temu polecałam maraton z "Żoną idealną", "Rectify" czy "Orange Is the New Black". W tym roku Serialowa stawia na klasykę, dokładnie tak jak Showtime i FOX.
Dokładnie rok temu polecałam maraton z "Żoną idealną", "Rectify" czy "Orange Is the New Black". W tym roku Serialowa stawia na klasykę, dokładnie tak jak Showtime i FOX.
Zeszłoroczna lista seriali, które warto nadrobić latem, cieszyła się niesamowitą popularnością. To właśnie dzięki niej "Żona idealna" stała się na Serialowej produkcją oglądaną nie przez grupkę fanatyków seriali polityczno-prawniczych, a właściwie przez wszystkich. Dziś patrzę na tę listę z lekkim dystansem, jedne seriale wciąż zdecydowanie Wam polecam (1. sezon "Detektywa", "Fargo", "Louie", "Orange Is the New Black"), inne zdążyły mi w międzyczasie podpaść ("Brooklyn 9-9" czy amerykański "The Bridge"). Ale na szczęście mam już nową listę, specjalnie na lato 2015.
Jej zawartość jest taka a nie inna, bo dziś mamy 8 lipca 2015 roku i to właśnie te seriale oglądałabym tego dnia, gdybym mogła oglądać cokolwiek. Dokładnie tak jak rok temu, zachęcam Was do komentowania, dopisywania swoich typów i polecania wszystkiego tego, co wpadło Wam ostatnio w oko. Byle do jesieni!
10. "Jane the Virgin". Absurdalna, bezpretensjonalna, świeża i urocza wariacja na temat latynoskiej telenoweli w tym sezonie wzięła mnie z zaskoczenia. Nie spodziewałam się po tym serialu zupełnie niczego, otrzymałam kolorową, słoneczną perełkę, po mistrzowsku operującą metahumorem, świetnie zagraną i niesamowicie wciągającą. Wiadomo, historia Jane, dziewicy, która na skutek pomyłki lekarskiej zachodzi w ciążę, to tak naprawdę telenowela pełną gębą. W otoczeniu głównej bohaterki znajduje się dwóch przystojniaków, zła blondyna, lekko zdzirowata, ale bardzo kochana mama, a także odnaleziony właśnie tata, który gra El Presidente w popularnym tasiemcu i ma ego w rozmiarze Brazylii. Ale nic tu nie jest na poważnie – cały ten serial to jedna wielka kpina z latynoskich świętości, a najwięcej dystansu do wszystkiego ma narrator-gawędziarz, który ciągle przypomina widzom to wszystko, czego sami nigdy w życiu by nie zapamiętali.
9. "Mozart in the Jungle". Jeden z tych seriali – a może tylko serialików – które mają na siebie fajny pomysł, są sympatyczne, bezpretensjonalne i nawet nie próbują nam wmawiać, że zmieniają świat. "Mozart in the Jungle" to produkcja Amazona, opowiadająca o świecie muzyków klasycznych z nowojorskiej orkiestry, który staje na głowie, kiedy nowym dyrygentem zostaje Rodrigo de Souza (świetny Gael García Bernal). Młody maestro ma spore ego i mnóstwo dziwacznych pomysłów, które jednych irytują, a innych zachwycają. A co najważniejsze, facet da się lubić, dokładnie tak jak wszyscy bohaterowie tej produkcji. Paleta postaci jest dość barwna – mamy tu młodą oboistkę, piękną wiolonczelistkę, ekscentrycznego dyrygenta, ale też ludzi zupełnie zwyczajnych, którzy po prostu kochają muzykę. Składający się z 10 odcinków 1. sezon przyjemnie płynie, nie siląc się na udawanie, że jest czymś więcej niż chwilą rozrywki. "Mozart in the Jungle" nie mądrzy się, nie moralizuje, nie analizuje stanów wewnętrznych wszystkich po kolei – i naprawdę działa, jako chwila oddechu od seriali, które "trzeba" znać.
8. "Outlander". Pamiętam, jak rok temu wzbraniałam się przed tym serialem, bo przecież i tak już oglądam wszystko, po co mi jeszcze do kompletu głupie romansidło. Okazało się, że serialowy "Outlander" to coś więcej niż nietypowy romans współczesnej kobiety z XVIII-wiecznym Szkotem. To przede wszystkim pełna realizacyjnego rozmachu przygodówka, w której zadbano o każdy szczegół. Plenery, muzyka, kostiumy, broń, wystrój wnętrz – wszystko to jest tutaj na najwyższym poziomie. Podobnie zresztą jak aktorstwo – takiej chemii jak pomiędzy dwójką aktorów grających główne role nie ma tak po prostu w każdym serialu. Wszystkie twarze Greya mogą się schować, w kategorii "babskie soft porno" "Outlander" rządzi niepodzielnie.
7. "Daredevil". Serial jak na Marvela rewolucyjny, tak jak dla DC rewolucyjne były filmy Nolana o Batmanie. Nie ma tu kolorowych trykotów, latania czy rzucania magicznym młotkiem, jest mrok, ciężki klimat i dużo realizmu czy momentami wręcz naturalizmu. Matt Murdock (Charlie Cox), niewidomy prawnik, który zabrał się za ratowanie przed złem nie tyle świata, co swojej dzielnicy, nie ma żadnych supermocy, ma tylko własne pięści. W efekcie ciągle go widzimy a to piorącego kogoś po pysku, a to porządnie poobijanego. A że Netflix nie boi się widoku krwi ani trzasku łamanych kości, wyszedł serial o superbohaterze, jakiego jeszcze nie było. Jego twórca niezbyt skromnie porównywał przed premierą atmosferę "Daredevila" do "The Wire" i w zasadzie można się z nim zgodzić. "Daredevil" coś z tego klimatu ma. Jeśli zaś 2. sezon dorówna pierwszemu, to za chwilę nie będzie "tylko" najlepszy serial Marvela, a jeden z najlepszych seriali w ogóle.
6. "Transparent". "Mozart" jest fajny, wiadomo, ale największym hiciorem Amazona pozostaje nagrodzony dwoma Złotymi Globami "Transparent". Jego twórczyni, Jill Soloway, opowiada bardzo osobistą historię – własnego ojca i własnej rodziny – w bliskim jej klimacie kina niezależnego. Jeffrey Tambor gra w "Transparent" faceta, który przebiera się za kobietę, a może kobietę, która przez lata musiała żyć w skórze faceta. Ale to nie jest tylko serial o nim, to przede wszystkim opowieść o codziennym życiu rodziny, jakiej jeszcze na ekranie nie było. Jej członkowie są popaprani emocjonalnie i jednocześnie zupełnie zwyczajni. Piękna oprawa wizualna, dobrze napisane dialogi, umiejętność wgryzienia się w emocje wszystkich tych neurotyków i samolubów, którzy przewijają się przez ekran – tak w skrócie wygląda lista największych zalet "Transparent". Serial ma w sobie trochę z dramatu i trochę z komedii, a przede wszystkim potrafi w lekki, inteligentny sposób opowiadać o rzeczach trudnych, poważnych i przerażających.
5. "The Affair". Ktoś z czytelników Serialowej napisał niedawno na forum, że tak jak "Detektyw" po upływie pewnego czasu wydaje się coraz mniej fajny, "The Affair" tylko z czasem zyskuje. I to prawda – nie pamiętam już, że zdarzyło mi się na niektóre odcinki czy wątki narzekać, pamiętam tylko tę magiczną, wspaniale napisaną i nieziemsko zagraną całość. "The Affair" to w zasadzie jeden z tych "małych wielkich seriali" – kameralna produkcja o zupełnie zwyczajnych ludziach i zupełnie zwyczajnych emocjach, którą wyróżnia unikatowy jak na telewizję sposób narracji. Opowiadaną historię poznajemy z dwóch perspektyw – jego i jej, bohaterów namiętnego wakacyjnego romansu, który w jakiś sposób doprowadził do zbrodni. Ale sama zbrodnia aż tak ważna nie jest, "The Affair" przykuwa do ekranu przede wszystkim sposobem, w jaki prezentuje sieć kłamstw, pobożnych życzeń i źle zapamiętanych zdarzeń, w której poruszają się bohaterowie. Różnice w zeznaniach czasem dziwią, czasem bawią, często zmuszają do zastanowienia. I wszystko to dzieje się mimochodem, bez łopatologii, bez dosłowności, bez nadmiaru słów. Niewiele jest seriali, które tak potrafią.
4. "Halt and Catch Fire". Najlepszy serial, jaki teraz oglądam. "Halt and Catch Fire" w poprzednim sezonie rozwijało się dość wolno, brnąc bez sensu w średnio interesujące wątki i dopiero pod koniec pokazując, jaki jest sens całego tego budowania komputerów w garażach. Wiadomo, klimat nerdowskich lat 80. miażdżył od początku, ale jednak brakowało rzeczywiście wciągającej historii. Teraz jest wszystko. Na naszych oczach dokonuje się rewolucja technologiczna, a na jej czele stoją dwie dziewczyny, które nie mogłyby się bardziej od siebie różnić. Początki internetu, jaki znamy, klimat starych gier i pierwszych czatów, zderzenia charakterów, coraz wyższe stawki w grze – to wszystko świetnie ze sobą współgra, a emocje rosną z odcinka na odcinek. Warto przebrnąć przez słabsze odcinki, bo teraz "Halt and Catch Fire" wyrosło na prawdziwy hit.
3. "The Americans". Gdyby Showtime i FOX nie zabrały się za przypominanie nam klasyki, "The Americans" pewnie byłoby na pierwszym miejscu mojej listy. 3. sezon serialu o radzieckich szpiegach, mieszkających i działających w latach 80. na przedmieściach Waszyngtonu, jest po prostu niesamowity – mocny, dojrzały i zapadający w pamięć. Dużo się działo, nie zabrakło akcji, emocji, wątpliwości, a w centrum tego wszystkiego znalazła się córka głównych bohaterów, zamieszana w coś, w co dzieci mieszane być nie powinny. Najlepsze jednak jest to, że dopiero teraz mogliśmy się przekonać, jak skrupulatnie zostały napisane najważniejsze wątki, które ciągnęły się od 1. sezonu i ciągnęły, i wydawało się, że nieprędko do czegoś doprowadzą. A tu proszę, nastąpiło wielkie bum, i to na wszystkich frontach naraz. "The Americans" to teraz zdecydowanie pierwsza liga serialowa.
2. "Z Archiwum X". Wczoraj FOX wypuścił zwiastun nowego sezonu i przy okazji doradził, żebyśmy już zaczęli oglądać serial ponownie – po jednym odcinku dziennie. Ja radzę Wam dokładnie to samo. Nie ma na co czekać, nie ma co się wahać – jeśli jeszcze "Z Archiwum X" nie widzieliście, zacznijcie oglądać najlepiej w tej chwili. To i klasyka, i po prostu diabelnie wciągający serial. To ciarki przechodzące po kręgosłupie za każdym razem, kiedy usłyszycie motyw muzyczny. To David Duchovny i Gillian Anderson, młodzi, piękni i z tą nieziemską chemią, jaką tylko czasem widzi się na ekranie. To akcja, spiski i atmosfera, którą można kroić nożem. To po mistrzowsku napisane sprawy tygodnia, mnóstwo rewelacyjnych występów gościnnych, scenarzyści, którzy potem zostali królami wszechświata (Vince Gilligan!). To czysta magia na ekranie. Oglądajcie, nie będę tego powtarzać dwa razy.
1. "Miasteczko Twin Peaks". Kiedy miałam jakieś 10-12 lat, w telewizji leciały dwa seriale, które mnie fascynowały, przerażały, sprawiały, że nie mogłam spać po nocach i czekałam w napięciu na kolejny odcinek, choć chyba nie do końca rozumiałam, co oglądam. "Z Archiwum X" i "Twin Peaks". Ten drugi jeszcze bardziej ukochany, jeszcze dziwniejszy, bardziej niezrozumiały i fascynujący od pierwszego. Nie wydaje mi się, żebym wtedy wiedziała, co to surrealizm czy oniryzm, ale to nie było potrzebne. Sama "inność" Twin Peaks i jego mieszkańców wystarczyła, żebym nie mogła odkleić się od ekranu. Od tego czasu zdążyłam obejrzeć całość kilka razy, rozumiejąc z czasem coraz więcej i więcej, a przede wszystkim zatapiając się bez reszty w tym świecie pełnym ludzi, którzy niby stąpają po tej samej ziemi co my, a jednak… wcale nie. I mogę powiedzieć, że na ten powrót czekam rzeczywiście z utęsknieniem, ale też z obawami, że to już może nie być to samo. Bo przed laty to było coś więcej niż serial, to była niemal religia. Oby w przyszłym roku nikt nam tego nie zepsuł.