"Killjoys" (1×01-02): Wesołe jest życie w kosmosie
Marta Wawrzyn
1 lipca 2015, 20:03
Całkiem fajni bohaterowie, przyzwoicie napisany scenariusz, znośny humor, lekki klimacik. "Killjoys" to jedna z tych produkcji, które ja mam zwyczaj porzucać najdalej po paru odcinkach, ale to nie znaczy, że nie są one nic warte.
Całkiem fajni bohaterowie, przyzwoicie napisany scenariusz, znośny humor, lekki klimacik. "Killjoys" to jedna z tych produkcji, które ja mam zwyczaj porzucać najdalej po paru odcinkach, ale to nie znaczy, że nie są one nic warte.
Tego lata telewizyjne science fiction znów zmaga się z gatunkiem space opery, z jednej strony udowadniając, że ciężko jest wymyślić tutaj coś nowego, z drugiej – że nawet produkcje złożone z samych schematów można zrobić na tyle przyzwoicie, by znalazły grono fanów. Tak jest i z "Dark Matter", i z "Killjoys", nowym serialem sfi-fi od producentów "Lost Girl" i "Orphan Black".
Jego bohaterami jest trójka międzygalaktycznych łowców nagród, którzy latają po wszechświecie, zgarniając mniej i bardziej groźnych przestępców. Większość roboty odwala ostra i wygadana Dutch (Hannah John-Kamen), która jako jedyna ma licencję na zabijanie. To też zdecydowanie najciekawsza i najlepiej zagrana postać. Dziewczyna świetnie włada wszystkimi rodzajami broni, jest inteligentna jak diabli, zawsze wie, co powiedzieć, a na dodatek skrywa tajemnicę, która będzie pewnie rozplątywana przez większość sezonu.
John Jaqobis (Aaron Ashmore), partner Dutch, stanowi tu tylko blade tło, marny dodatek, który co prawda swoje zalety ma, ale w zasadzie nietrudno zgadnąć, czemu ona nigdy się w nim nie zakochała, mimo kilku lat spędzonych we dwójkę. Facet jest boleśnie nijaki. Jeśli ktoś tutaj może się podobać – i nam, i Dutch – to tym kimś jest brat Johna, D'Avin (Luke MacFarlane), były żołnierz, który ma w sobie i mrok, i tajemnicę, i seksapil. To za nim będą szaleć wszystkie fanki.
Serial trudno traktować poważnie – to trochę lekki procedural kryminalny, trochę science fiction, trochę przygodówka w stylu tych, które oglądaliśmy w latach 90. Wszystkie elementy są widzowi dobrze znane i nie, nie udało się z nich stworzyć świeżej całości. Ale udało się stworzyć coś, czego oglądanie nie boli. A tego lata to już spory sukces.
W serialu nie brakuje akcji, zagadek do rozwiązania, klimatu (choć niestety widać oszczędności budżetowe), lekkiego humoru. Nieźle wygląda Stare Miasto. Knajpa, w której Dutch i jej ekipa piją zielone drinki, ma przyjemną atmosferę w stylu kosmicznego Dzikiego Zachodu, i całkiem ciekawego barmana. Gdzieś w tle majaczą się "ci źli" – w tym przypadku The Company, ludzie, których lepiej unikać i przeciwko którym już zawiązał się ruch oporu.
Momentami "Killjoys" swoją lekkością, odrobiną sentymentalizmu i motywami przetrwania w świecie, w którym niełatwo być wolnym człowiekiem, przypomina nieodżałowane "Firefly". Dutch i jej ekipa też mają swój statek, który daje im namiastkę wolności, i pracę, która zmusza do ciągłego przemieszczania się. Ich życie to wielka przygoda, z wszystkimi tego plusami i minusami.
A ponieważ serial pisze Michelle Lovretta, scenarzystka "Lost Girl", "Killjoys" z rozmysłem czyni główną bohaterką zawadiacką i seksowną dziewczynę, która pochodzi nie wiadomo skąd, ciągle rzuca facetami o ściany, włada każdą możliwą bronią i w ogóle wydaje się szalenie obrotna. Bardzo szybko można się zorientować, że mamy tu do czynienia z dość skomplikowaną osobą – i bardziej niebezpieczną niż wydaje się na pierwszy rzut oka.
Podobnie jak "Dark Matter", "Killjoys" to schemat na schemacie, nie żadna nowa krew. Brakuje tu świeżych pomysłów, brakuje ambitniejszej fabuły czy postaci, o których można by napisać coś więcej niż parę wyświechtanych zdań. Ale można go oglądać dla niezłego aktorstwa, przyjemnego klimatu albo po prostu dlatego, że to lato rzeczywiście marnością stoi.