"Mr. Robot" (1×01): Superbohater naszych czasów
Marta Wawrzyn
25 czerwca 2015, 19:33
Nie żaden gostek w rajtuzach latający po dachach, a młody haker, który ma problem z zagadaniem do dziewczyny, ale za to nie boi się iść na wojnę z korporacjami. Takiego superbohatera prezentuje USA Network – i jest to strzał w dziesiątkę.
Nie żaden gostek w rajtuzach latający po dachach, a młody haker, który ma problem z zagadaniem do dziewczyny, ale za to nie boi się iść na wojnę z korporacjami. Takiego superbohatera prezentuje USA Network – i jest to strzał w dziesiątkę.
Bardzo lubię takie niespodzianki. Wydawało się, że "Mr. Robot" będzie serialem sztampowym – bo przecież widzieliśmy już na ekranie ludzi walczących w pojedynkę ze złymi korporacjami – który ani nas nie zachwyci, ani długo nie przetrwa, w końcu ma w swoich szeregach Christiana Slatera. Nic z tych rzeczy! To prawda, iż dostaliśmy piosenkę, którą znamy, ale w tak świeżym i pomysłowym remiksie, że nie ma ani jednego powodu do narzekania. W nowym serialu USA Network wszystko jest na swoim miejscu, wszystko działa dokładnie tak jak powinno.
A przede wszystkim dobrze wypada główny bohater, inżynier/haker o imieniu Elliot, którego gra Rami Malek. Tego chłopaka z wielkimi oczami mogliśmy oglądać w wielu filmach i serialach – jak "Pacyfik", "Gilmore Girls", "Noc w muzeum", "Need for Speed" itp., itd. – ale dopiero tutaj, w tej dość stereotypowej przecież roli, rzeczywiście rozwija skrzydła. W pilocie to on nadaje ton całej historii. Christian Slater, owszem, pojawia się jako tytułowy Mr. Robot, charyzmatyczny gość – możliwe, że będący tylko i wyłącznie wytworem wyobraźni Elliota – który skrzyknął hakerów walczących z korporacjami, ale nie jest w stanie przyćmić Maleka. To jego serial od początku do końca.
Co ciekawe, postać Elliota w zasadzie jest chodzącym stereotypem. Ilu to już widzieliśmy takich nerdów, zakochanych w swoich przyjaciółkach z dzieciństwa i płonących z nienawiści do wszystkiego, co wynika z mariażu nowych technologii i wielkich korporacji? Bardzo, bardzo wielu. W 2015 roku tacy bohaterowie to już największy banał pod słońcem. Trudno zresztą wskazać cokolwiek w "Mr. Robot", co byłoby nowym pomysłem. Niczego takiego w serialu USA Network nie ma, to produkcja oparta w 100% na sprawdzonych schematach. Fani "Matriksa" pewnie powiedzą, że Elliot jest trochę jak Neo, a Mr. Robot jak Morpheus. Inni znajdą odpowiedniejsze według nich analogie.
"Mr. Robot" każdemu wyda się podobny do czegoś, co już widział. A ja tylko chciałabym zauważyć, iż w tym pilocie wszystko jest tak przemyślane i tak świetnie ze sobą zgrane, że już teraz możemy serial śmiało okrzyknąć jednym z hitów tegorocznych wakacji. "Mr. Robot" wciąga od pierwszych chwil, kiedy Elliot zaczyna przemawiać do swojego niewidzialnego przyjaciela, czyli tak naprawdę do nas. Znów – taka narracja to największy banał na świecie, a w zbyt dużych dawkach potrafi straszliwie irytować, ale nie w tym przypadku. Nie dość że to są po prostu świetnie napisane monologi, to jeszcze sposób widzenia świata przez tego młodego człowieka ma w sobie coś, co sprawia, że gościa po prostu chce się słuchać. Chce się zaglądać do wszystkich zakamarków jego głowy, w której z jednej strony siedzą dość mroczne, nihilistyczne myśli, a z drugiej – można tam znaleźć bardzo dużo zdrowego rozsądku.
Elliot to idealny kandydat na superbohatera naszych czasów. Młody, wiecznie zakapturzony, mający problemy z relacjami społecznymi i przez większość dnia wykonujący pracę, której nienawidzi – jak wielu z nas. A jednocześnie mający w sobie dużo gniewu, głęboko zakorzenione poczucie sprawiedliwości, a także ciekawą relację z rybką o imieniu Qwerty i ładną dilerką, od której kupuje morfinę. Krótko mówiąc – zdrowo popaprany gość, którego jednak łatwo jest zrozumieć i z którym można się identyfikować, jeśli też ma się jako takie pojęcie o tych ciemniejszych stronach rozwoju technologicznego.
Ale niezależnie od tego, czy zgadzamy się z myślami młodego haktywisty i działaniami grupy Pana Robota – redystrybucja bogactwa poprzez wyczyszczenie wszystkich długów to totalna skrajność – trzeba przyznać jedno. Ten świat niesamowicie wkręca, motywacje bohaterów zaciekawiają od pierwszej chwili, zaś samą historię młodego hakera pracującego dla Złej Korporacji świetnie napisano. Pilotowy odcinek "Mr. Robot", choć trwa ponad godzinę, mija w okamgnieniu. Widz ani na moment nie ma szans stracić zainteresowania tym, co się dzieje na ekranie, bo dzieje się i dużo, i z sensem. Ta opowieść po prostu zgabnie płynie, nie osiadając na mieliznach. Docenią ją i miłośnicy nieco cięższych dramatów, i seriali lekkich, z dużą ilością akcji – bo "Mr. Robot" ma po trochu z obu.
Zalety nowej produkcji USA Network nie kończą się zresztą na świetnym głównym bohaterze, interesującej tematyce i wartko płynącej akcji. Tu fajne jest wszystko – "undergroundowe" zdjęcia Nowego Jorku, klimatyczne miejsce pracy grupy Pana Robota, obsada drugoplanowa (w roli jednej z hakerek pojawia się Carly Chaikin, która i wygląda, i zachowuje się jak Dalia z "Suburgatory"). "Mr. Robot" podoba mi się do tego stopnia, że pewnie nie będę nawet narzekać na strukturę, w której musi znaleźć się miejsce na paskudztwo zwane sprawami tygodnia.
Nie mogę wyjść z podziwu, że twórcom serialu USA Network udało się poskładać coś tak fajnego i na swój sposób świeżego z klocków, które świetnie znamy. To naprawdę imponujące. A jednocześnie widać, że czasem bardzo niewiele wystarczy – dobrze obsadzony aktor w roli głównej, scenarzyści, którzy potrafią pisać, reżyser, który zna się na swojej robocie. Wszystko da się sprzedać, każdy pomysł da się zamienić w coś wyjątkowego – bo to tak naprawdę sprawa drugorzędna, o czym jest serial. Liczy się wykonanie.
"Mr. Robot" to chyba pierwsza telewizyjna produkcja z Christianem Slaterem, która jest tak diabelnie dobra, że po prostu musi przetrwać. Ale nie będzie to zasługa Slatera, tylko Maleka, który – co z przyjemnością powtarzam po raz enty – wypada w swojej roli po prostu wyśmienicie.