"Dolina Krzemowa" (2×10): Czysta magia!
Marta Wawrzyn
16 czerwca 2015, 19:02
"Dolina Krzemowa" w tym sezonie przypominała rollercoaster, ciągle balansujący na granicy wywrócenia się. Ale choć nie zawsze to działało, muszę przyznać, że w finale znów dałam się porwać i do końca siedziałam jak na szpilkach, czekając, co tym razem spadnie na głowy tych biednych chłopaków. Spoilery!
"Dolina Krzemowa" w tym sezonie przypominała rollercoaster, ciągle balansujący na granicy wywrócenia się. Ale choć nie zawsze to działało, muszę przyznać, że w finale znów dałam się porwać i do końca siedziałam jak na szpilkach, czekając, co tym razem spadnie na głowy tych biednych chłopaków. Spoilery!
"Figurantka" i "Dolina Krzemowa" mają za sobą dziesięć rewelacyjnych tygodni, podczas których prześcigały się w przekraczaniu kolejnych granic cynizmu – ale gdybym miała wybrać, co wypadło lepiej, bez wahania wskazałabym tym razem "Figurantkę", pewnym krokiem cały czas zmierzającą do celu. "Dolina Krzemowa" postawiła na tysiąc zwrotów akcji co odcinek, co w okolicach połowy sezonu zaczęło mnie męczyć. Bo choć rozumiem, że to serial, i to komediowy, a nie prawdziwe życie, poziom realizmu mocno spadł przez te kolejne perypetie. Krok do przodu, krok do tyłu, mały sukces, wielki kłopot, ogromne nadzieje, dno rozpaczy – i tak w kółko przez cały sezon. Chłopaków przerzucano jak piłeczkę ping-pongową – od inwestora do inwestora, od jednej okazji do kolejnej, od jednego prawnika do drugiego – a ja już tylko czekałam na porządne załamanie nerwowe Richarda.
Nic takiego jednak nie nastąpiło, dojechaliśmy jakoś do finału i tym razem już wszystko zagrało tak jak powinno. Choć oczywiście znów postawiono jazdę bez trzymanki, z mnóstwem twistów po drodze. W tym roku nie było matematyki z penisami w roli głównej – ach, kultowa scena! – ale był przecudny festiwal cynizmu w postaci live streamu dramatu faceta, który został wysłany, by ściągnąć kamery z gniazda kondora. Te sceny rzeczywiście rozłożyły mnie na łopatki i sprawiają, że od kilkunastu godzin ludzie patrzą na mnie dziwnie, bo zdarza mi się nagle do siebie zaśmiać.
Fascynacja bohaterów jakością streamu i przejawiany przez nich kompletny brak empatii zostały zagrane bezbłędnie i nie nudziły, nawet kiedy ten motyw powracał po raz kolejny. To rzeczywiście tak wygląda, tak działają media, tak zachowują się normalni ludzie, kiedy widzą, jak skaczą słupki oglądalności, na przykład z powodu czyjejś śmierci. Nie mówię, że jesteśmy tacy bezduszni na Serialowej, ale, jak wiecie (albo i nie), spędziłam parę lat w tabloidowym portalu. Rozumiem więc nieźle te aspołeczne reakcje, rozumiem zachwyty nad tym, że oto facet będzie pił własny mocz, aby nie umrzeć, i choć wiem, że w gruncie rzeczy to cholernie smutne, bawi mnie to – i to bardzo. "Dolina Krzemowa" znów poszła tutaj na całość, zagrała bardzo ostro i wygrała, bo trafiła w dziesiątkę. Wszyscy jesteśmy jak te chłopaki, kiedy nadarza się okazja, aby wykorzystać czyjeś nieszczęście do własnych celów.
Tego biedaka, pijącego własny mocz na oczach 300 tysięcy hipsterów z BuzzFeeda, Reddita i Twittera, nie przebije nic, ale przecież dobrych scen było w tegorocznym finale "Doliny Krzemowej" więcej. Gavin wiążący krawat Richarda to szczyt niezręczności. Jared wyglądał jak rozradowane wielkie dziecko, kiedy krzyczał, że to, co się dzieje, to magia. A gdy Erlich zabierał się za kodowanie, miał minę władcy wszechświata. Kłótnia o wyższość kodu nad hardware'em i na odwrót – przeurocza! Kable, pożar, heca ze sprzedażą domu, wyprawa po cytryny – no super. Za tę właśnie energię ich uwielbiam.
Na dodatek w sądzie działo się nie mniej. Richard był w szoku, Gavin i jego prawnicy byli w jeszcze większym szoku, zaś padnięta bateria, uciekające kluczyki i ważne maile lądujące w spamie to w takich sytuacjach norma – nic więc dziwnego, że skorzystano tu z całego tego zestawu. To bardzo porządny zestaw, rodem z dawnych komedii slapstickowych, z konieczną nutką współczesnego porąbania.
Najmniej z tego wszystkiego przekonują mnie ostatnie twisty z finału. Nelson na szefa Hooli – no niech już im będzie, Gavin chyba nie tylko mnie się przejadł. Ale cała ta heca z Ravigą? No po co nam to!? Nie można było poczekać do nowego sezonu ze zrzuceniem na głowę Richarda całej tony cegieł? Boję się, że jeśli tempo akcji zostanie utrzymane, za chwilę nie zostanie nic do opowiedzenia. Zwolnić, pobawić się pobocznymi wątkami, dać chłopakom okazję, by pokazali, jacy są żałośni w relacjach prywatnych – to by się teraz przydało. W końcu za nami dwa sezony, a my wciąż nie wiemy o głównych bohaterach nic, zajmujemy się tylko ich perypetiami w związku z Pied Piper.
Pogłębienie postaci i lekkie zwolnienie tempa z pewnością serialowi by nie zaszkodziło. Ani nerwy Richarda, ani widzów nie muszą być non stop napięte jak postronki, żeby to działało. Sam klimat, ludzie zamieszkujący to specyficzne miejsce, imprezy, na których chłopcy czują się jak istoty z innej planety – to czasem w zupełności wystarczy. No i przydałby się jeszcze od czasu do czasu jakiś wyrafinowany żart o genitaliach w stylu tego sprzed roku…