"Orange Is the New Black" (3×01-07): Matki, żony i kochanki
Marta Wawrzyn
14 czerwca 2015, 16:03
"Orange Is the New Black" to już praktycznie pewniak, co roku dostarczający nam kilkunastu godzin typowo letniej, inteligentnej, ale jednocześnie dość lekkiej rozrywki. Tak jest i tym razem. Spoilery w granicach rozsądku.
"Orange Is the New Black" to już praktycznie pewniak, co roku dostarczający nam kilkunastu godzin typowo letniej, inteligentnej, ale jednocześnie dość lekkiej rozrywki. Tak jest i tym razem. Spoilery w granicach rozsądku.
Miałam obejrzeć dwa pierwsze odcinki nowego sezonu "Orange Is the New Black", zatrzymałam się na siódmym. I choć jestem lekko rozczarowana tym, że jeszcze nie zdarzyło się nic, co by rzeczywiście wgniotło w fotel, muszę przyznać jedno. Serial Netfliksa wciąż jest w stanie mnie tak wciągnąć, że zapominam o całym świecie. I wciąż ma w sobie wiele świeżości.
Tak jak zapowiadano, ten sezon jest lżejszy. Dużo, dużo lżejszy od poprzednich. Jedna z bohaterek co prawda marnie skończyła – niestety, na własne życzenie – ale na razie nikt sobie życia nie odebrał, nikt nikogo nie próbował zabić, nawet "walki kociaków" jakby zelżały. Owszem, wzajemne animozje pozostały, ale bez Vee Litchfield przypomina letni obóz. Zwłaszcza że wreszcie zapanowała piękna pogoda, a więźniarki mnóstwo czasu spędzają na dworze. Wakacyjny klimat niewątpliwie dodaje temu sezonowi lekkości i znacząco wpływa na nastroje bohaterek i widzów.
Ale oczywiście ta zmiana nie przewraca wszystkiego do góry nogami, więzienie to wciąż więzienie, kraty w magiczny sposób nie znikły, żony nie wróciły do domów, dzieci nie odzyskały swoich matek. No właśnie – matki. Pomysł, aby zrobić pierwszy odcinek sezonu o Dniu Matki to niewątpliwie strzał w dziesiątkę, pozwalający pokazać całą paletę emocji, które przeżywa wiele więźniarek nie tylko przy takich okazjach. Taki Dzień Matki w więzieniu to wydarzenie dość dziwne, bo niby radosne, ale tak naprawdę wypełnione po brzegi goryczą, niezrealizowanymi marzeniami i żywymi, szybko rosnącymi dowodami na to, że coś się w życiu schrzaniło, i to mocno.
Scena, w której dzieci musiały patrzeć, jak ich matki kładą się nagle na ziemi, bo rozległ się alarm, znakomicie uchwyciła koszmar tego typu spotkań. To właśnie zapamiętają te dzieciaki – nie zabawę w słońcu, nie dziwacznego klauna i pustą piniatę, a własne matki leżące posłusznie na ziemi, bezbronne, pozbawione możliwości decydowania o czymkolwiek.
Macierzyństwo to jeden z tematów, które zaznaczone są mocno w tym sezonie. Oglądamy zmagania Sophii i Glorii, które w żaden sposób nie są w stanie wpłynąć na to, co robią ich synowie. Widzimy rozterki Dayi, która w jednej chwili jest w siódmym niebie, by za chwilę znaleźć się zupełnie gdzie indziej. Poznajemy historię Boo, mocno naznaczoną brakiem akceptacji właśnie ze strony matki. No i wreszcie pojawia się ona – kobieta, która wydała na świat Pornstache'a (w tej roli mająca rewelacyjny rok w TV Mary Steenburgen). Okazuje się ona być zupełnie normalną osobą, która przyznaje, że coś jej w życiu nie wyszło, i teraz chciałaby dać sobie drugą szansę, spełniając jednocześnie dobry uczynek. Przyznaję, zupełnie nie tego się spodziewałam, kiedy zapowiedziano matkę Pornstache'a.
Drugi temat, który powraca, to wiara – w cokolwiek, co sprawi, że te kobiety poczują się lepiej. Tutaj dość zaskakująca okazuje się rola Normy (Annie Golden), której siły do tej pory nie mieliśmy okazji poznać. To spory szok, również dla Red, która zrobiła z tej milczącej staruszki swoje popychadło. Desperacja, z jaką więźniarki lgną do Normy, z początku zaskakuje, ale z biegiem czasu wydaje się coraz bardziej naturalna. Choć jednocześnie przyznaję, że to jest wątek, do którego jestem najmniej przekonana, nawet po zapoznaniu się z historią tej kobiety.
Świetnie za to patrzy się na romans Piper i Alex. Larry wreszcie całkiem znikł – i dobrze, bo to była chyba najmniej udana postać w serialu, kompletnie nijaka i jednowymiarowa – za to Alex wróciła do Litchfield. I takiej jeszcze jej nie widzieliśmy! Wystraszonej, wręcz przerażonej, płaczącej po kątach i poważnie obawiającej się o swoje życie. Jej relacja z Piper ciekawie w tym sezonie ewoluuje i niezależnie od tego, na jakim etapie akurat jesteśmy – wściekłego seksu, miłosnych wyznań czy też mówienia sobie całej prawdy – to po prostu działa. Nie dość że iskry latają w powietrzu, to jeszcze widać, jak one obie dojrzewają, zmieniają się i stają się coraz bardziej złożonymi postaciami. Dosłownie na naszych oczach.
Zwłaszcza zmieniła się sama Piper – na początku stereotypowa blondynka z bogatego domu, która zachowywała się jak rozpuszczona dziewczynka, teraz osoba, która zaczyna rozumieć złożoność tego świata. Postrzeganie więzienia jako miejsca, w którym można dorosnąć i zauważyć, jak bardzo różni ludzie nas otaczają, to teoretycznie jakiś absurd – w praktyce jednak tak właśnie to zadziałało w przypadku tej bohaterki. A Taylor Schilling odwalała i odwala kawał dobrej roboty, sprawiając, że grana przez nią postać cały czas wywołuje bardzo dużo emocji.
Na marginesach toczy się mnóstwo różnych wielobarwnych historii. Nie sposób odnieść się do wszystkiego, co się wydarzyło przez pół sezonu, dość powiedzieć, że to sezon, w którym nie brakuje i zwyczajności, i lekkiego szaleństwa czy surrealizmu. Flashbacki z życia kolejnych bohaterek i bohaterów, Litchfield pod korporacyjnym zarządem, inwazja pluskiew, płonące książki (wszystkie oprócz Koranu, bo nikt nie odważył się go tknąć), pijana wiewiórka skrzyżowana z szopem, świetne rozmowy Boo i Pennsatucky ("za niebo albo piekło i nic pośrodku!" – takie toasty lubię), dużo dziwności pomiędzy Red i Healym, kosmiczne opowieści erotyczne Crazy Eyes, przy których "Doktor Who" wydaje się średnio skomplikowaną historią. A do tego jeszcze fabryka różowych majtek, przypominająca chiński obóz pracy, szał na koszerne jedzenie, zachwyty Lolly z Chicago tym, co zastała w Litchfield… Może i brakuje póki co jednego mocniejszego wydarzenia, ale i tak ten sezon "Orange Is the New Black" to czyste komediowe złoto.
Humor chyba jeszcze nigdy nie był aż tak ostry, a dialogi tak błyskotliwie napisane. W tym sezonie "Orange Is the New Black" kpi z wszystkich i wszystkiego – z Koranu, katolików, korporacji, rasizmu, seksizmu, Żydów, purytańskiej amerykańskiej telewizji, która dopuszcza przemoc w każdych ilościach, a seksu unika jak tylko może. Słyszymy, że Jezus był pierwszym pedałem, palenie książek zostaje porównane do Norymbergi, a znajomość filmu Woody'ego Allena ma pomóc czarnoskórej więźniarce uchodzić za Żydówkę. Wszyscy w "Orange Is the New Black" mają niewyparzony język, wszyscy wiedzą, jak z niego korzystać.
Jenji Kohan udało się stworzyć prawdziwie energetyczny, lekko niegrzeczny i bardzo feministyczny – ale mimochodem, bez wykładania kawy na ławę – serial, który w świeży, ostry, ironiczny sposób prezentuje amerykański tygiel narodów w formie różnorakich opowieści z kobiecego więzienia. Aż trudno uwierzyć, że to już 3. sezon, bo historie kolejnych bohaterek wciąż są tak samo znakomite jak na początku. To się nie zmienia, nawet kiedy mamy cały odcinek poświęcony osobie, która na co dzień przechadza się gdzieś w tle (jak Chang). Każda z bohaterek "Orange Is the New Black" jest jakaś, każda jest warta uwagi.
Oczywiście trudno sobie wyobrazić ciągnięcie takiego serialu w nieskończoność, ale jeszcze dwa albo trzy równie dobre sezony na pewno nie brzmią jak coś nieosiągalnego. Co powiedziawszy, zabieram się za kolejne odcinki. Podobno czeka mnie jakiś superseksowny trójkąt miłosny…?