Kultowe seriale: "Ally McBeal"
Marta Wawrzyn
6 grudnia 2014, 17:07
Na przełomie poprzedniego i obecnego tysiąclecia komediodramat FOX-a o postrzelonej prawniczce był jednym z największych hitów telewizji. Wszyscy cytowaliśmy Fisha, przejmowaliśmy się dramatami sercowymi Ally i kupowaliśmy płyty Vondy Shepard, choć wszystkie brzmiały tak samo. Dziś z tego wiele nie zostało, ale i tak "Ally McBeal" to jeden z tych seriali, do których lubię wracać.
Na przełomie poprzedniego i obecnego tysiąclecia komediodramat FOX-a o postrzelonej prawniczce był jednym z największych hitów telewizji. Wszyscy cytowaliśmy Fisha, przejmowaliśmy się dramatami sercowymi Ally i kupowaliśmy płyty Vondy Shepard, choć wszystkie brzmiały tak samo. Dziś z tego wiele nie zostało, ale i tak "Ally McBeal" to jeden z tych seriali, do których lubię wracać.
"Ally McBeal" to komediodramat prawniczy autorstwa Davida E. Kelleya (twórcy emitowanego równocześnie w ABC "The Practice"), który sam napisał scenariusze ogromnej większości odcinków. Serial zadebiutował jesienią 1997 roku, w jednym z najsłabszych sezonów w historii amerykańskiej telewizji, jeśli chodzi o nowości. Przetrwały wtedy tylko dwie produkcje – "Dharma i Greg" oraz właśnie Ally. Obie zaczęły się niemal równocześnie i niemal równocześnie się zakończyły – wiosną 2002 roku.
"Ally McBeal" liczyła 112 odcinków, które FOX emitował przez 5 sezonów. I choć niewątpliwie jest to jedna z produkcji, którym udało się wyraźnie zapisać w historii popkultury, zdania krytyków były na początku podzielone ("Silly McDumb" – pisał autor recenzji w "Washington Post" o pilocie), a i morza nagród zdobyć się nie udało. Calista Flockhart za główną rolę dostała Złoty Glob, ale już nie Emmy. Pojawiła się za to jedna Emmy dla najlepszego serialu komediowego.
I ja też Was nie zaskoczę stwierdzeniem, że "Ally McBeal" to serial wielki. Nie, w żadnym razie. Ale to jedna z produkcji, które śledziłam z zapartym tchem, szczenięciem będąc, i do których potem kilkakrotnie wracałam. Za każdym razem wysiadam w okolicach 5. sezonu, tak udziwnionego, że przerasta to nawet moje możliwości. Po paru latach cykl zaczyna się od nowa.
Prawniczy dom wariatów
Kiedy oglądałam pierwszy sezon, miałam jakieś 15-16 lat i filmy prawnicze kojarzyły mi się z ciężkimi dramatami, w których korporacja próbuje pozbawić tożsamości, a czasem i życia, jednostkę. Czegoś takiego jak "Ally McBeal" nawet sobie nie wyobrażałam. I oczywiście że byłam zachwycona, i to wszystkim. Najbardziej zaś bohaterami, z których niemal wszyscy byli totalnymi ekscentrykami, przerysowanymi daleko poza granice możliwości, ale też jednocześnie prawdziwymi ludźmi, niesamowicie zabawnymi i pełnymi dziwacznego wdzięku. Nie wiem, jak oni to robili.
Wszystko zaczyna się od tego, że młoda prawniczka Ally McBeal (Calista Flockhart) dostaje pracę w bostońskiej kancelarii Cage and Fish, której współwłaścicielem jest Richard Fish (Greg Germann), jej kolega ze studiów. Pierwszego dnia z przerażeniem orientuje się, że w firmie pracuje nie tylko jej dawna miłość, jeszcze z lat dziecięcych, Billy Thomas (Gil Bellows), ale i jego żona, Georgia (Courtney Thorne-Smith). Mimo to zostaje – i tak zaczyna się zupełnie nowy rozdział w jej życiu.
Cage and Fish to prawdziwy dom wariatów, który da się porównać chyba tylko do tego, co wyprawia się w "Żonie idealnej", kiedy wpada z wizytą Elsbeth Tascioni. Zdrowo pokręcona jest sama Ally, ciągle poszukująca miłości neurotyczka, której co chwila przytrafiają się przypadki, jakie naprawdę nie chodzą po ludziach. Nic dziwnego, że bohaterka spędza mnóstwo czasu u psychoterapeutki, która – sama niezła wariatka – ma spory problem z opanowaniem tego wszystkiego, co dzieje się w głowie jej pacjentki. Ally ma niesamowicie barwną wyobraźnię, słyszy muzykę, miewa też halucynacje, z których najgorszy jest tańczący dzieciak – pierwszy chyba prawdziwy internetowy viral – prześladujący ją przez wiele odcinków. Ponieważ w tamtych czasach internet należał jeszcze do dóbr luksusowych, a Polsce było daleko do Ameryki, bardzo długo byłam przekonana, że "Oogachaka Baby" to wymysł scenarzystów "Ally McBeal".
Ale Ally, mimo że widywała regularnie tańczącego dzieciaka, wcale nie była najbardziej pokręconą postacią w serialu. Jeszcze więcej dziwactw miał "śmieszny, mały człowieczek" John Cage (Peter MacNicol), którego w polskim tłumaczeniu nazywano Ziółkiem. To był przeuroczy facet, nieśmiały, introwertyczny, z bogatym życiem wewnętrznym (Ally ukazywał się dzieciak, on widywał Barry'ego White'a) – a do tego genialny prawnik, który w sali sądowej zamieniał się w prawdziwego showmana. Richard Fish, drugi ze wspólników, przy nim wydawał się prawie normalny – a przecież miał ten okropny fetysz (podniecała go pomarszczona skóra na szyi, pamiętacie?), ciągle powtarzał, że "było, minęło" ("bygones") i rzucał zgrabnymi powiedzonkami, które określał mianem fiszyzmów. Na wszelki wypadek zawsze dodawał, że to fiszyzm.
W "Ally McBeal" po raz pierwszy zobaczyłam, jak wielki talent komediowy ma Jane Krakowski, serialowa Elaine Vassal, jedna z trzech postaci (obok Ally i Fisha), które pojawiły się we wszystkich odcinkach. Elaine była wyrazista, jak wszyscy, ale jej wyrazistość wynikała z tego, że ciągle czuła się niedoceniana – nie była prawniczką, była tylko asystentką. Każdego dnia robiła więc, co mogła, aby zwrócić na siebie uwagę, czy to przy pomocy kolejnego cudownie niepotrzebnego wynalazku, czy też występu muzycznego. Pamiętam, jak po raz pierwszy zrozumiałam, jaką nieszczęśliwą osobą jest Elaine – kiedy Ally próbowała sprzątnąć jej sprzed nosa puchar w zawodach tanecznych, a ona tak po prostu jej wyjaśniła, iż zależy jej na nim, bo to jedyne, co ma, jedyne, w czym rzeczywiście jest dobra. Od tej pory zupełnie inaczej patrzyłam na tę wariatkę Elaine.
Lekko szurnięci w "Ally McBeal" byli niemal wszyscy, nawet sędziowie i klienci. Takiej galerii oryginałów i takiej ilości dziwacznych spraw nie znajdziecie w żadnym innym serialu prawniczym. W żadnym innym serialu prawniczym nie znajdziecie też koedukacyjnej toalety, żaby o imieniu Stefan ani asystentki noszącej stanik na twarz. Ani tak sympatycznego baru, do którego wszyscy chodzą po pracy potańczyć.
Przez serial przewinęło się mnóstwo świetnych aktorów, w tym Portia de Rossi, której bohaterka, Nelle Porter, z wyglądu Barbie, z charakteru cholernie inteligentna jędza, została dziewczyną Johna Cage'a; Lucy Liu, która zagrała piękną i ostrą Ling Woo; Jon Bon Jovi w roli hydraulika, którego tyłek powąchała Ally; a do tego Christina Ricci, Hayden Panettiere czy Robert Downey Jr., o którym będę pisać jeszcze niżej.
Ally McBeal symbolem końca feminizmu
Kiedy oglądałam serial, mając lat kilkanaście, wyobrażałam sobie, że dekadę później też będę taką Ally – to znaczy będę mieć fajną pracę, finansową niezależność i grupę znajomych, z którymi co wieczór będę siedzieć przy piwie. Życie prawniczki w króciutkich spódniczkach wydawało mi się szczytem feministycznych marzeń i zupełnie nie przychodziło mi do głowy, że jej ciągła pogoń za facetami może być postrzegana jako coś nagannego. W końcu jak już mieć wszystko, to wszystko, miłość też. Co w tym złego?
Potem się dowiedziałam, że nie, jako kobieta nie mogę wzorować się na Ally McBeal czy innej Bridget Jones, chyba że chcę zostać zdrajczynią własnej płci. Szacowny "Time" zjechał od góry do dołu typ feminizmu, prezentowany w serialu FOX-a. Oberwało się głównej bohaterce, która według autorki wielokrotnie cytowanego wtedy artykułu, była niedojrzała, przesadnie neurotyczna, wręcz rozchwiana, i nie panowała nad niczym, nawet własnym życiem emocjonalnym. Do tego grzeszyła egocentryzmem (wszystko dlatego, że raz na pytanie, czemu jej problemy zawsze są największe, odpowiedziała szczerze: "bo są moje"), nosiła zbyt krótkie spódniczki, a to, czy była szczęśliwa, zwykle zależało od tego, czy akurat miała przy sobie faceta.
Z okładki "Time'a" w serialu potem się śmiano, a po latach wydaje się wręcz absurdalnie przesadzona. Ale źdźbło prawdy w tym było – Ally rzeczywiście miała obsesję na punkcie facetów, swojego wyglądu czy fajnych ciuchów. A kiedy pojawiała się czasem na scenie w barze (pamiętacie "Santa Baby"?), wyglądała i zachowywała się jak spełnienie męskich marzeń. Ale długo można by debatować nad tym, czy to wszystko były oznaki jej słabości, czy raczej kobiecej siły – w końcu to nie jest tak, że jakiś facet, czy też szerzej, patriarchalne społeczeństwo, podejmowało za nią decyzje. O nie, ona wyglądała i zachowywała się dokładnie tak, jak chciała, nie oglądając się na nikogo, a przy pomocy swojej seksualności potrafiła kontrolować facetów.
Zaś niemożność znalezienia osobistego szczęścia w "Ally McBeal" dotykała wszystkich po równo – kobiety i mężczyzn. Niezależnie od tego, jak genialni oni potrafili być w sądzie, w związkach spektakularnie zawodzili. I wszyscy ciągle próbowali, ciągle poszukiwali i co jakiś czas zwierzali się w szczerych rozmowach, że mają dość tego, jak bardzo nie wychodzi im w miłości.
Mnóstwo piosenek, wszystkie takie same
"Ally McBeal" wykreowała przynajmniej kilka gwiazd. Jedną z nich była wokalistka Vonda Shepard, którą po raz pierwszy usłyszeliśmy w czołówce serialu.
W sezonach 2-5 słyszeliśmy ją praktycznie w każdym odcinku, jak śpiewała w barze, do którego regularnie uczęszczali bohaterowie. Z jej sławy po latach nie zostało wiele, ale pamiętam, że kupowaliśmy jej kolejne płyty, przegrywaliśmy je i puszczaliśmy na szkolnych dyskotekach. Mimo że wszystkie piosenki brzmiały identycznie, było w tej muzyce coś, co do nas, dzieciaków z częstochowskiego liceum Słowackiego, szczególnie trafiało. Dziś kompletnie nie wiem, co to było, przypuszczam, że po prostu uważaliśmy, iż skoro Ally wybiera utwór Vondy na swoją piosenkę przewodnią, to musi to być dobra muzyka. Potęga marketingu, ot co.
Zły, niedobry Robert Downey Jr.!
Jak już wcześniej wspomniałam, do "Ally McBeal" co jakiś czas powracam i oglądam całość – aż do początku 5. sezonu, który w całości widziałam tylko raz i więcej tego doświadczenia powtarzać nie zamierzam. Wszystko dlatego, że specyficzna formuła serialu miała swoje ograniczenia. W 1. i 2. sezonie ci wszyscy neurotycy byli kochani, zabawni i pełni wdzięku, w 3. sezonie serial zaliczył doła.
Na ratunek przybył Robert Downey Jr., czyli serialowy Larry Paul, z którym główna bohaterka zaczęła się umawiać na początku 4. serii. I to było coś niesamowitego! Ta para razem wyglądała świetnie, iskry latały w powietrzu jak szalone, romantyczne gesty były wielkie jak nigdy dotąd (występ ze Stingiem pamiętacie?) i wydawało się, że oni po prostu muszą zostać ze sobą na zawsze. David E. Kelley był zresztą tego samego zdania – Larry miał być "docelowym" facetem Ally – ale jego i widzów plany pokrzyżował Robert Downey Jr., który wylądował na odwyku i przestał pojawiać się w serialu. To był koniec wszystkiego co dobre.
W 5. sezonie "Ally McBeal" mocno podupadła, a kolejne, coraz dziwniejsze pomysły, tylko ją pogrążały. Najpierw serial troszkę podratował Jon Bon Jovi, potem jednak i on znikł, a zamiast kolejnego faceta w życiu Ally pojawiła się – oczywiście w tak absurdalny sposób, jak tylko się dało – Maddie, mała, niebieskooka dziewczynka, grana przez Hayden Panettiere. Jaki to był okropny, wymuszony wątek i jak strasznie nie podobał mi się finał! Do dziś za tę porażkę winię Roberta Downeya Jr., który w moim odczuciu swoim odejściem zepsuł "Ally McBeal" i w jakimś sensie przyczynił się do tego, że dziś jest mniej kultowa, niż mogłaby być.